Zaspana, rozkapryszona Alana weszła wraz z nianią do dziecinnego pokoju. Luar stał w drzwiach wpatrzony w podłogę i próbował ukręcić guzik od skórzanej rękawiczki.
– Nie chmurz się, Dzionku.
Prawie się uśmiechnęła, tak wielka była jej ulga.
– Niepotrzebnie się martwisz, będziesz miał jeszcze dość czasu zanim ojciec… wezwie cię do siebie.
Mówiła spokojnym, pewnym siebie głosem. Jej ton zazwyczaj miał na niego zbawienny wpływ. Także i teraz nieco się rozluźnił i przestał szarpać rękawiczkę.
– Tak…
Toria przenikała go wzrokiem. Musiała sama się przymusić, żeby od razu nie biec do Egerta. Nie powinien zobaczyć na jej twarzy śladów, jakie zostawiły dwie nieprzespane noce, gorycz i strach, a szczególnie maska kamiennego spokoju, jaką nosiła już dwie doby.
Umyła się i przebrała. Zwykłe, codzienne czynności, wydały się jej trochę męczące, niemniej szczególnie ważne. Nie zdając sobie z tego sprawy, cały czas odkładała chwilę spotkania z mężem, chociaż zdawało się, że każda stracona minuta przysparza jej siwizny.
Parę razy zdawało się jej, że Egert otworzył drzwi i stanął na progu. Ogarnięta tą wizją, prędko się odwracała i widziała tylko zamknięte drzwi, a wiszące nad nimi obrazy wcale się nie kołysały. Soll nie mógł nie wiedzieć, że żona i dzieci wróciły. Toria w żaden sposób nie mogła pojąć przyczyny, dla której w żaden sposób nie zareagował na ich przyjazd. Dom stał milczący, jakby strwożony. Nawet kucharka bała się szczękać naczyniami.
Może śpi, zmęczony nocną jazdą? Nie chciała go budzić, najwyżej posiedziałaby obok niego, aby się przekonać, że świat się jeszcze nie zawalił, a Soll nigdzie nie zniknął. Skoro jest tutaj, żywy, wszystko można naprawić…
Stała przed lustrem, patrząc w swoje jasne, pozornie spokojne, a w istocie zrozpaczone i zbolałe oczy. Przypomniał się jej chłodny dzień, śnieg na grobowcu Pierwszego Wieszczbiarza, jej chłodna dłoń w dłoni młodego Egerta… Wspomniała gorącą, duszną noc przy żarzącym się kominku, potem pierwszy uśmiech Luara, później szeroko rozlaną kałużę na leśnej drodze, w której Alana utopiła klamerkę od trzewiczka. Kałuża była niebiesko-zielona od nieba i listowia, a po jej powierzchni pływał jakiś żuczek, niezdarnie uczepiony gałązki…
Toria podniosła głowę, wyprostowała się, poruszyła ramionami i ruszyła prosto do pokoju męża.
Zastukała cicho, by nie zbudzić śpiącego. Nie spał jednak. Po dłuższej chwili zza drzwi dobiegło przytłumione „tak”.
Weszła do środka.
Egert nie odwrócił się w jej stronę. Stał obok niskiego, trój nożnego stolika, na którym walały się bezładnie książki, strzępki kartek, pas z sakiewką, pochwa od kindżału, chustki do nosa, szpada, rękawice, brązowa statuetka, przybory do pisania, złamana ostroga, pognieciona koszula. Przedmioty codziennego użytku, pomieszane z pamiątkami. Toria zdążyła to zauważyć machinalnie, mimochodem, pragnąc odnaleźć wzrok męża.
Soll stał wciąż tyłem, przygarbiony, ze spuszczoną głową. Nie musiał się odwracać, żeby rozpoznać żonę, w końcu jednak obejrzał się czujnie.
Stała ciągle w drzwiach bez słowa. Oboje milczeli. Egert przebierał w palcach bezmyślnie perłowe guziczki rzuconej na stolik koszuli. Patrzyła na jego plecy. Kolejne minuty upływały bezpowrotnie, a Toria coraz mocniej przeczuwała nadchodzącą katastrofę.
Nabrała powietrza w płuca. Wszystko jedno, co się powie, byle tylko usłyszeć swój głos. Przerwać wreszcie tę dręczącą ciszę. Nie powinna dłużej milczeć, musi sprawić swymi słowami, by ten obcy człowiek stał się znowu Egertem Sollem…
Nadal milczała. Milczenie zalewało cały dom, gęste i ciężkie jak smoła.
Soll poruszył się. Napięte ramiona opadły i mężczyzna obrócił się powoli, z wysiłkiem, nie na wprost żony, lecz bokiem.
Wystraszyła się, ujrzawszy jego profil. Egert, jakiego znała, był dziesięć lat młodszy.
Zmiął koszulę, potem ostrożnie odłożył na stolik i przycisnął rękojeścią szpady.
– Ty…
Głos był chrapliwy i obcy. Mrużył boleśnie powieki odwróconych od niej oczu, szczęki drgały nerwowo. Nagły przypływ żalu dopomógł jej wyrwać się z letargu. Zrobiła krok ku niemu.
– Egercie… Co ty…
Wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Soll odskoczył, jak od zakażonej. Brązowy posążek spadł z hałasem na podłogę.
Teraz on patrzył prosto na nią. Zapominając opuścić wyciągniętą rękę, cofnęła się, jakby unikając uderzenia.
– Ty… – wycedził powoli. – Pamiętasz? Jak on był… z tobą?
Milczała. Jej oczy zdawały się zionąć nieprzeniknioną czernią, jakby składały się z samych źrenic.
Soll uśmiechnął się krzywo.
– Spłodził z tobą syna, Tor. Wtedy, w lochu… Nie pamiętasz?
Wargi Torii drgnęły. Nie wydały żadnego dźwięku, lecz Egert zauważył to i znowu się uśmiechnął.
– Spójrz tylko… twój syn i… jego…
Zabrakło mu odwagi wymienić przeklęte miano Fagirry, a jeszcze trudniej przyszłoby mu wymienić imię Luara.
Wydało się jej, że głębokie otchłanie jej duszy, o których pragnęła zapomnieć, żeby nie popaść w obłęd, wezbrały na nowo niebezpiecznym nurtem, gotowym w każdej chwili zerwać tamę. Ze wszystkich sił starała się wyprzeć to, o czym mówił Egert. Cofała się powoli, aż przywarła plecami do drzwi.
Soll westchnął głęboko.
– Ja… nie chciałem… Ja…
Twarz drgała mu konwulsyjnie.
*
Z trudem wytrzymywała napływ złych wspomnień, cały czas starając się utwierdzić, że niczego nie rozumie i nie wierzy w to, co się stało. Odwróciła się, otworzyła drzwi i wyszła z pokoju. Zdawało się jej, że zemdlała i upadła na dywan do stóp męża. W rzeczywistości schodziła po schodach, czepiając się na ślepo poręczy i oglądając bezcelowo, próbując dostrzec małe światełko w mrocznym tunelu.
Pokojówka pisnęła, jakby ujrzała zjawę. U dołu schodów stał Luar. Przebrany i odświeżony czekał, aż ojciec go zawoła… Toria zatrzymała się, wczepiając kurczowo w poręcz, jakby gładkie drewniane stopnie uciekały jej spod nóg…
Stopnie. Śliskie, kamienne stopnie, wyślizgane stopami katów i ofiar… Loch pod gmachem sądu, ohydny cień na wilgotnej ścianie, mdły odór przypalonego mięsa…
Kąpała go w głębokiej wanience. Różowiutka rączka chwyta drewnianą łódeczkę i pakuje do buzi z jedynym ząbkiem… Słoneczne promienie lśniące na powierzchni wody zmiennymi błyskami, krążkami… Nad wodą unoszą się jej dłonie, jak szczeble, których się można uchwycić… W dnie jest dziurka, którą zaraz wypłynie woda…
– Mamo – odezwał się szeptem Luar.
Oprzytomniała. Wyciągnęła dłoń i ujęła go za podbródek.
– Nie… Nie.
Skinąwszy osłupiałemu synowi, odeszła, wodząc dłonią po ścianie. Pokojówka skryła się w kącie.
Chyba pierwszy raz w życiu było mi tak ciężko wyjść na scenę.
Gezina zerkała na mnie podejrzliwie. Mucha spoglądał także, nie pojmując, czemu zawalam kolejne wesołe scenki, grając tak kiepsko? Flobaster milczał zachmurzony, zgrzytając zębami.
Nasz szef dawno już przestał się przejmować nieudanym występem u Sollów, zwłaszcza gdy okazało się, że rozporządzenie burmistrza pozostało w mocy i nie zostaniemy wygnani z miasta. Wszystko, co się wcześniej zdarzyło, uznał za kaprysy znudzonych bogaczy i tylko pamięć o moim ostatnim sukcesie powstrzymywała go, aby mnie nie „sprowadzić na ziemię”.
Читать дальше