– Och, sir Kerenie – zatrzepotała rzęsami. – Cóż za urocza niespodzianka! Proszę do środka!
Zawołała w stronę przedpokoju:
– Maksie, podaj nam wina, proszę! Dobrego, gallijskiego. Proponuję białe.
Maks pospieszył do kredensu.
Tymczasem Keren wkroczył do pokoju. Rozglądał się uważnie. Obserwował ciśnięte w nieładzie suknie, stosy nakryć głowy, przyborów do upiększania i butów. Lady Gwendolyn otaczała się przedmiotami. Wskazała krzesło przy kominku.
– Wybacz, pani, że cię niepokoję – zaczął Keren.
Natychmiast weszła mu w słowo.
– Och, żaden kłopot, sir Kerenie, absolutnie, żaden kłopot. Wręcz przeciwnie, miło mi jest pogawędzić z przystojnym, młodym rycerzem. – Pozwoliła sobie na kokieteryjny uśmiech. – Tylko proszę, nie wspominaj mojemu narzeczonemu, lordowi Farrellowi, że tak mówiłam.
Keren zgodził się natychmiast.
– Twój sekret spoczywa u mnie bezpiecznie, pani – zapewnił dwornie.
Kiedy Maks wszedł do pokoju i napełniał kielichy, Alyss zalewała Kerena potokiem bezsensownej paplaniny. Spostrzegła, że spogląda na nią uważnie. W końcu, kiedy nabierała powietrza, wtrącił.
– Przed godziną w zamku doszło do pewnego zamieszania. Zastanawiam się, lady Gwendolyn, czy zwróciłaś na coś szczególną uwagę?
Otworzyła szerzej oczy. Starając się zademonstrować najszersze zdumienie i niepokój.
– Och, w rzeczy samej, słyszałam! Niemałe zamieszanie, dalibóg. Galopowały konie, ludzie wrzeszczeli. Prawdziwy tumult! Mój sługa, Maks, donosi mi, że jeden ze strażników został raniony. Prawda to?
– Tak, niestety. Zapewniono mnie jednak, że wydobrzeje – odparł Keren.
Alyss gorączkowo pochyliła się ku rycerzowi. Łokciami ściskała kolana, jak gdyby starała się okiełznać ciekawość.
– Wyjaśnij, proszę, sir Kerenie, cóż to się działo? Przestępcy? Rabusie? Rozbójnicy?
Keren, przybrawszy smutną minę, zaoponował.
– Gorzej, pani. O wiele gorzej. Obawiam się, że zdrajcy.
Alyss aż wyprostowała się z wrażenia, usta same jej się otworzyły. Rozważała, przez moment, czy nie ujawnić Kerenowi swojej prawdziwej tożsamości oraz celu wizyty. Bądź co bądź, wydawał się osobą godną zaufania. Alyss znała plan Willa, wiedziała, iż zwiadowca skłaniał się do wtajemniczenia Kerena w ich sprawy. Jednak instynkt nakazał kurierce wstrzemięźliwość.
– Zdrajcy, sir Kerenie? Tutaj, w Macindaw? Wstrząsające! Zamek pozostaje bezpieczny? – Ostatnie pytanie poparła lekko zaniepokojoną minką.
Keren uspokajał.
– Zupełnie bezpieczny, pani. Panujemy nad wszystkim. Jednak, jak się obawiam, przynoszę złe nowiny.
Przerwał. Oczy Alyss wciąż pozostawały rozszerzone, a usta otwarte. Czekała na dalszy ciąg wyjaśnień. W duchu westchnęła. Jeżeli Keren prędko nie skończy, jej wargi oraz brwi pewnie zastygną w wieczystym wyrazie zdziwienia.
– Lord Orman, panujący na zamku w zastępstwie ojca i dowodzący garnizonem, odsłonił swoje prawdziwe oblicze. Okazał się zdrajcą.
– Lord Orman? – spytała z niedowierzaniem.
Keren posępnie przytaknął.
– Knuł, co się właśnie teraz wydało. Chciał przed nastaniem wiosny poddać zamek armii Skottów. Minstrel Barton działał z nim w zmowie.
– Nie. On przecież… – Alyss z trudem zdołała się pohamować.
Keren przerwał bezceremonialnie.
– Obawiam się, że tak, pani. Wszystko wskazuje, że przez ostatnie trzy tygodnie, nawet wcześniej jeszcze, niźli tutaj się zjawił, minstrel przekazywał Skottom wiadomości od lorda Ormana.
Usta Alyss zamknęły się gwałtownie. Tylko chwile dzieliły ją od wyznania Kerenowi, że Will jest zwiadowcą. Oraz że przysłano go w celu zbadania tajemniczych wydarzeń dziejących się w lennie. Keren sam sprawił, że natychmiast poniechała wszelkich wyjaśnień.
Uwierzyłaby w oskarżenia, kierowane pod adresem Ormana. Tymczasowy lord knuł ze Skottami? To mogło być prawdopodobne. Tylko do czego zmierza Keren, posuwając się do łgarstw i obciążając Willa zarzutem zdrady? Zdała sobie sprawę, że rycerz z napięciem oczekuje na jakąś reakcję.
– Ale on ma taki miły głos – pisnęła. Uznała, że lady Gwendolyn udzieliłaby równie niemądrej odpowiedzi.
Brwi Kerena drgnęły. Bez wątpienia, wyciągnął taki właśnie wniosek.
– Wszelako, pani, jako ci rzekłem, minstrel szpieguje.
– Cóż, dziękuję za wieści, sir Kerenie. Okropna sprawa. Okropna, w rzeczy samej! Domyślam się, że mój narzeczony, lord Farrell, będzie przerażony, kiedy się dowie, jakie niebezpieczeństwo mi tutaj groziło!
Keren ciągle nie wstawał. Ale skłonił się lekko.
– Zapewniam cię, pani, nic ci nie groziło i nie grozi. Na szczęście, w porę odkryliśmy spisek. Żałuję tylko, że zdrajcy zdołali zbiec. Uznałem, że najlepiej powiadomić cię od razu, gdyż z pewnością zamieszanie na dziedzińcu wywołało twój niepokój.
– W rzeczy samej, sir Kerenie. W rzeczy samej. Dziękuję za troskę. Czuję się spokojniejsza wiedząc, że moje bezpieczeństwo spoczywa w rękach tak dzielnego i uprzejmego rycerza. Pragnęłabym ci jeszcze oznajmić…
Cokolwiek pragnęła mu jeszcze oznajmić, musiało ustąpić przed kolejnym pukaniem do drzwi.
– Wejść – zawołał Keren.
Alyss pomyślała, że on jednak zachowuje się nieco obcesowo. Bezczelność nie całkiem pasowała do obrazu szarmanckiego rycerza, który przybywa, żeby rozproszyć niepokój damy goszczącej w zamku. Sir Keren stawał się w oczach kurierki całkiem innym kimś.
Klamka jęknęła. Drzwi, pchnięte dość gwałtownie, otworzyły się na oścież. Do komnaty wtargnął mocno kulejący mężczyzna. Jego prawe udo opatrzone zostało byle jak. Od razu stało się jasne, kogo szuka. Natychmiast zwrócił się do sir Kerena i złożył mu raport:
– Uszli nam, niech ich diabli. Wjechali do tego przeklętego lasu. – Odwrócił się ku Alyss. Kurierka nie zdołała ukryć zaskoczenia.
Stał przed nią John Buttle.
Malkallam pojawił się na ganku po mniej więcej godzinie.
Will, wyciągnięty na ławie, zdążył już nawet przysnąć. Czuł rozkoszne ciepło słonecznych promieni, coraz gęściej zaglądających pod okap. Obudził się, gdy usłyszał skrzyp otwieranych drzwi. Drobny człowieczek zatrzymał się obok Willa. Malkallam, spostrzegłszy pytający wzrok zwiadowcy, zachichotał.
– Wydobrzeje – zapewnił. – Chociaż, gdybyście dłużej zwlekali, nie jestem pewien, czy przeżyłby. Sekretarz wciąż sterczy u boku lorda. Daje baczenie – dodał.
Will skinął głową. Spodziewał się, że Xander pozostanie u boku swego pana, dopóki ten nie wyzdrowieje.
– A więc został odurzony? – spytał.
Malkallam przytaknął.
– Otruty, ściśle rzecz biorąc. Szczególnie paskudną substancją, zwaną korokorą. Mało kto ją zna, a w żadnym z ważniejszych traktatów zielarskich, a nawet i trucicielskich nie znajdziesz o niej choćby wzmianki. Potrzeba około tygodnia, by zaczęła działać, więc zapewne dodano jej Ormanowi do jedzenia albo do napoju w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Jedna mała dawka wystarczy. Przez kilka dni nic się nie dzieje. Symptomów wtedy brak. Potem często nic nie daje się zrobić.
– Czyżby uzdrowicielom z zamku brakowało wiedzy? – zapytał Will z powątpiewaniem.
– O korokorze niewielu coś wie. Większość uzdrowicieli wcale o niej nie słyszała. Zresztą, nawet gdyby słyszeli, nie znaleźliby odtrutki.
– Ty znalazłeś? – stwierdził Will.
Malkallam znowu zachichotał.
– Bo ja nie przypominam większości uzdrowicieli.
Читать дальше