– Cóż, ja się nie czuję skrępowany – oznajmił Przyćmiony. – Powiem tacie, jak tylko wrócimy do domu.
– Proszę uprzejmie – odezwałam się zjadliwie. Byłam w naprawdę paskudnym humorze. – Będziesz znowu kiblował w domu, jak tylko się dowie, że wymknąłeś się w nocy na imprezę do Kelly Prescott.
– Wcale nie – wrzasnął mi w twarz.
– No, to jak to możliwe – zainteresowałam się – że widziałam, jak w domku przy basenie oliwiłeś język Debbie Mancuso własną śliną?
Nawet Śpiący zagwizdał.
Przyćmiony, czerwony jak burak, sprawiał wrażenie, jakby miał wybuchnąć płaczem. Polizałam palec i machnęłam lekko ręką w powietrzu, jakbym pisała na tablicy wyników. Suze, jeden. Przyćmiony, zero.
Na nieszczęście to jednak Przyćmiony był tym, który śmiał się ostatni.
Podchodziliśmy do naszych grup na apelu – serio, każda klasa stoi na zewnątrz, podzielona według płci, chłopcy z jednej strony, dziewczynki z drugiej, przez piętnaście minut przed pierwszym dzwonkiem, tak żeby można było sprawdzić obecność i przeczytać ogłoszenia – kiedy siostra Ernestyna skierowała gwizdek w moją stronę i zagwizdała, dając mi znak, żebym podeszła do niej, do masztu.
Na szczęście działo się to na oczach całej drugiej klasy, nie wspominając już o pierwszakach, tak więc wszyscy moi rówieśnicy mieli przyjemność oglądać, jak zakonnica znęca się nade mną z powodu minispódniczki.
Skończyło się na tym, że kazała mi wracać do domu i się przebrać.
Och, walczyłam. Upierałam się, że społeczeństwo, które ocenia swoich członków jedynie na podstawie wyglądu zewnętrznego, jest społeczeństwem skazanym na zagładę. Usłyszałam tę kwestię od Profesora parę dni wcześniej, kiedy jemu z kolei dostało się za levisy, bo w akademii dżinsy są zakazane.
Siostra Ernestyna nie przyjęła moich argumentów. Poinformowała mnie, że mogę iść do domu przebrać się albo posiedzieć u niej w gabinecie, pomagając przy sprawdzaniu matematycznego quizu drugiej klasy, dopóki mama nie przywiezie mi czegoś na zmianę.
Och, co za mila perspektywa.
Mając wybór, optowałam za powrotem do domu, chociaż zażarcie broniłam pani Johnson i jej kolekcji strojów. Jednak spódnica, której skraj sięga więcej niż centymetr powyżej kolana, nie jest uważana w akademii za stosowną dla uczennicy. A moja spódnica, niestety, kończyła się o wiele wyżej. Wiem, ponieważ siostra Ernestyna dowiodła tego za pomocą linijki. Wobec drugiej klasy.
Tak więc, żegnając skinieniem dłoni Cee Cee i Adama, który dyrygował klasową kampanią okrzyków, wyrażających poparcie dla mnie i mojej spódnicy – tak się szczęśliwie złożyło, ze dzięki temu nie było słychać kociej muzyki w wykonaniu Przyćmionego i jego kumpli – zarzuciłam plecak na ramię i opuściłam teren szkoły. Musiałam, naturalnie, udać się do domu na piechotę, gdyż nie chciałam zniżyć się do proszenia Andy'ego, żeby mnie odwiózł, a nadal nie udało mi się ustalić, czy w Carmelu istnieje coś takiego jak transport publiczny.
Nie byłam specjalnie nieszczęśliwa. Ostatecznie, co mnie mogło dzisiaj czekać w szkole? Och, najwyżej ojciec Dominik, wściekły, że mu nie powiedziałam o Jessie. Mogłam, oczywiście, odwrócić jego uwagę, przekonując go, jak bardzo się pomylił co do ojca Tada – któremu tylko wydaje się, że jest wampirem – oraz opowiadając, co Cee Cee znalazła na temat jego brata Marcusa. Dzięki temu na pewno dałby mi spokój. Na jakiś czas.
Ale, właściwie, co z tego? Ze zaginęło kilku obrońców środowiska? To niczego nie dowodzi. Ze martwa kobieta powiedziała mi, że zabił ją pan Beaumont? Och, pewnie, sąd by się ucieszył, i to jak.
Nie bardzo było się na czym oprzeć. W gruncie rzeczy, nie mieliśmy nic. Nada. Guzik z pętelką.
Tak też się czułam, wędrując przez dziedziniec. Wielkie zero w minispódniczce.
Tak, jakby czynniki odpowiedzialne za pogodę zgadzały się z moją oceną własnej osoby jako kompletnej nieudacznicy, zaczęło padać. Co rano wzdłuż wybrzeża północnej Kalifornii unosi się mgła. Napływa znad morza, osiada w zatoce, dopóki słońce jej nie wypali.
Dzisiaj jednak, poza mgłą, siąpił lekki deszczyk. Na początku nie było tak źle, ale zanim dotarłam do bramy, włosy zaczęły mi się kręcić. A tyle czasu poświęciłam rano, żeby je wyprostować. Nie miałam, oczywiście, parasolki. Ani też wyboru. Po przejściu trzech kilometrów – głównie pod górę – dzielących mnie od domu, będę przemoczonym do suchej nitki dziwadłem o kręconych włosach.
Tak przynajmniej sądziłam. Kiedy mijałam szkolną bramę, samochód, który w nią akurat wjeżdżał, zwolnił.
To był ładny samochód. Drogi. Czarny z przyciemnionymi szybami. Jedna z szyb zjechała w dół i na tylnym siedzeniu ukazała się znajoma twarz.
– Panna Simon – odezwał się miłym głosem Marcus Beaumont. – Oto osoba, której szukam. Czy możemy zamienić słowo?
Zapraszająco otworzył drzwi, zachęcając mnie gestem, żebym schroniła się przed deszczem.
Instynkt mediatora sprawił, że wewnątrz zamieniłam się w pole minowe. Niebezpieczeństwo! – krzyczał wewnętrzny głos. Uciekaj! – wrzeszczał.
Coś takiego. Tad to zrobił. Zapytał wuja, co miałam na myśli.
A Marcus, zamiast to zlekceważyć, przyjechał do szkoły samochodem z przyciemnionymi szybami, żeby „zamienić ze mną słowo”.
Już nie żyję.
Zanim jednak zdołałam obrócić się na pięcie i uciec do szkoły, gdzie byłabym bezpieczna, drzwi sedana Marcusa Beaumonta otworzyły się i wylazło z niego dwóch drabów.
Na swoją obronę pozwolę sobie powiedzieć, że w głębi duszy nie podejrzewałam ani przez chwilę, że Tad się na to zdobędzie. To jest, Tad wydawał się dość miłym chłopcem i Bóg mi świadkiem, że fantastycznie całował, ale nie wydawał się najostrzejszym nożem w szufladzie, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Dlatego, jak sądzę, mógł być pociągający w oczach dziewczyny takiej jak Kelly Prescott. Kelly uważa się za tytana intelektu i nie lubi konkurencji w tej dziedzinie.
Widocznie jednak go nie doceniłam. Nie tylko udał się do wuja, jak sugerowałam, ale w dodatku zdołał obudzić w Marcusie podejrzenia, że wiem więcej, niż mówię.
Dużo więcej, sądząc po dwóch zbirach, którzy krążyli wokół mnie, odcinając mi drogę ucieczki.
Ponieważ ucieczka z powodu tych klownów nie wchodziła w grę, uznałam, że pozostaje walka. Nie uważam się pod tym względem za jakąś niezgułę. Nawet to lubię, jeśli sami dotąd na to nie wpadliście. Zazwyczaj walczę z duchami, a nie z żywymi ludźmi, ale jak się tak głębiej zastanowić, to nie taka znowu wielka różnica. Przegroda nosowa to przegroda nosowa. Miałam ochotę sprawdzić to na żywych.
To, zdaje się, zaskoczyło fagasów Marcusa. Para osiłków, lepiej nadających się do tłuczenia ziemniaków niż ludzi, wyraźnie popisywała się przed szefem.
Dopóki nie rzuciłam torby z książkami, nie kopnęłam jednego z nich w tył kolana i nie wywaliłam go z ogłuszającym łupnięciem na mokry asfalt.
Podczas gdy Zbir Numer Jeden leżał na ziemi, gapiąc się na zachmurzone niebo z wyrazem zdziwienia na twarzy, wymierzyłam wspaniałego kopa Zbirowi Numer Dwa. Był za wysoki, żebym dołożyła mu w nos, ale stracił oddech, kiedy wpakowałam mu obcas w żebra. Założę się, że to musiało nieźle zaboleć. Zakręcił się jak bąk, stracił równowagę i rymnął jak długi.
Amator.
Marcus wysiadł z wozu. Jasne puszyste włosy mokły mu w strumieniach deszczu.
– Ty idioto – zwrócił się do Zbira Numer Dwa.
Читать дальше