— Ilekroć widzę beczkę — oznajmił Jaskier — zachciewa mi się piwa. Chodź za róg. Wiem tam pewien sympatyczny szynk.
— Idź sam. Ja odwiedzę czarodziejkę. Zdaje się, że wiem, która to, już ją widziałem. Gdzie ją znajdę? Nie rób min, Jaskier. To ona jest, jak się zdaje, praźródłem i praprzyczyną moich kłopotów. Nie będę czekał na rozwój wypadków, pójdę i zapytam wprost. Nie mogę tu tkwić, w tym miasteczku. Choćby z tego powodu, że z groszem raczej chudo u mnie.
— Na to — rzekł dumnie trubadur — znajdziemy remedium. Wesprę cię finansowo… Geralt? Co się dzieje?
— Wróć do bednarzy i przynieś mi klepkę.
— Co?
— Przynieś mi klepkę. Prędko.
Uliczkę zagrodziło trzech potężnych drabów o zakazanych, niedogolonych i niedomytych gębach. Jeden, barczysty tak, że niemal kwadratowy, trzymał w ręku okutą pałę, grubą jak handszpak kabestanu. Drugi, w kożuchu włosem na wierzch, niósł tasak, a za pasem miał toporek abordażowy. Trzeci, smagły jak żeglarz, uzbrojony był w długi i paskudnie wyglądający nóż.
— Hej, ty tam, rivski śmierdzielu! — rozpoczął ten kwadratowy. - Jak się czujesz bez mieczów na plecach? Jakby z gołą dupą pod wiater, co?
Geralt nie podjął dyskursu. Czekał. Słyszał, jak Jaskier kłóci się z bednarzami o klepkę.
— Już nie masz kłów, odmieńcze, jadowita wiedźmińska gadzino — ciągnął kwadratowy, z całej trójki wyraźnie najbieglejszy w sztuce oratorskiej. - Gada bez kłów nikt się nie zlęknie! Bo to tyle co robal albo insza minoga glizdowata. My takie plugastwo pod but bierzem i na miazgę miażdżym. Coby nie pośmiało więcej do miast naszych zachodzić, pomiędzy poczciwe ludzie. Nie będziesz, padalcze, naszych ulic śluzem swoim kaził! Bij jego, zuchy!
— Geralt! Łap!
Chwycił w locie rzuconą mu klepkę, uskoczył przed ciosem pałki, przylał kwadratowemu w bok głowy, zawirował, trzasnął zbira w kożuchu w łokieć, zbir wrzasnął i upuścił tasak. Wiedźmin uderzył go w zgięcie kolana i obalił, po czym przewinął się obok i zdzielił klepką w skroń. Nie czekając, aż zbir upadnie, i nie przerywając ruchu, ponownie wywinął się spod pałki kwadratowego, palnął w palce zaciśnięte na drągu. Kwadratowy zaryczał z bólu i upuścił pałkę, a Geralt uderzył go kolejno w ucho, w żebra i w drugie ucho. A potem kopnął w krocze, z rozmachem. Kwadratowy padł i zrobił się kulisty, zwijając się, kurcząc i dotykając ziemi czołem.
Smagły, najzwinniejszy i najszybszy z trójki, zatańczył wokół wiedźmina. Zręcznie przerzucając nóż z ręki do ręki, zaatakował na ugiętych nogach, tnąc krzyżowo. Geralt bez trudu unikał cięć, odstępował, czekał, aż wydłuży krok. A gdy to się stało, zamaszystym ciosem klepki odbił nóż, piruetem okrążył napastnika i zdzielił go w potylicę. Nożownik upadł na kolana, a wiedźmin łupnął go w prawą nerkę. Łupnięty zawył i wyprężył się, a wtedy wiedźmin walnął go klepką poniżej ucha, w nerw. Znany medykom jako splot przyuszniczy.
— Ojej — powiedział, stając nad zwijającym się, krztuszącym i dławiącym od krzyku. -To musiało boleć.
Zbir w kożuchu wyciągnął zza pasa toporek, ale nie wstawał z kolan, niepewny, co czynić. Geralt rozwiał jego wątpliwości, waląc go klepką w kark.
Uliczką rozpychając gromadzących się gapiów, nabiegali pachołkowie ze straży miejskiej. Jaskier mitygował ich, powołując się na koneksje, gorączkowo wyjaśniał, kto był napastnikiem, a kto działał w samoobronie. Wiedźmin gestami przywołał barda.
— Dopilnuj — pouczył — by wzięto drani w łyka. Wpłyń na kuzyna instygatora, by ich solidnie przycisnął. Albo sami maczali palce w kradzieży mieczy, albo ktoś ich najął. Wiedzieli, że jestem bezbronny, dlatego odważyli się napaść. Klepkę oddaj bednarzom.
— Musiałem tę klepkę kupić — przyznał się Jaskier. - I chyba dobrze zrobiłem. Nieźle, jak widziałem, władasz deseczką Powinieneś nosić stale.
— Idę do czarodziejki. W odwiedziny. Mam iść z klepką?
— Na czarodziejkę — skrzywił się bard — przydałoby się, fakt, coś cięższego. Na przykład kłonica. Pewien znany mi filozof mawiał: idąc do kobiety, nie zapomnij wziąć ze sobą…
— Jaskier.
— Dobrze, dobrze, wytłumaczę ci, jak trafić do magiczki. Ale wprzód, jeśli mogę doradzić…
— No?
— Odwiedź łaźnię. I balwierza.
Strzeżcie się rozczarowań, bo pozory mylą. Takimi, jakimi wydają się być, rzeczy są rzadko. A kobiety nigdy.
Jaskier,
Pół wieku poezji
Woda w basenie fontanny zawirowała i zakipiała, rozpryskując złociste kropelki. Lytta Neyd, zwana Koral, czarodziejka, wyciągnęła rękę, wyskandowała zaklęcie stabilizujące. Woda wygładziła się jak zlana olejem, zatętniła rozbłyskami. Obraz, z początku niewyraźny i mglisty, nabrał ostrości i przestał drgać, choć nieco zniekształcony przez ruch wody, był wyraźny i czytelny. Koral pochyliła się. Widziała w wodzie Targ Korzenny, główną ulicę miasta. I kroczącego ulicą mężczyznę o białych włosach. Czarodziejka wpatrzyła się. Obserwowała. Szukała wskazówek. Jakichś szczegółów. Detali, które pozwoliłyby jej na właściwą ewaluację. I pozwoliły przewidzieć, co się wydarzy.
Na to, czym jest prawdziwy mężczyzna, Lytta miała wyrobiony pogląd, wykształcony przez lata doświadczeń. Umiała rozpoznać prawdziwego mężczyznę w stadzie mniej lub bardziej udanych imitacji. Nie musiała bynajmniej uciekać się w tym celu do kontaktu fizycznego, który to sposób testowania męskości miała zresztą jak większość czarodziejek, nie tylko za trywialny, ale i bałamutny, wiodący na zupełne manowce. Bezpośrednia degustacja, jak stwierdziła po próbach, może i jest jakimś tam sprawdzianem smaku, ale nazbyt często pozostawia niesmak. Niestrawność. I zgagę. A bywa, że torsje.
Lytta umiała rozpoznać prawdziwego mężczyznę nawet z oddalenia, na podstawie błahych i nieznaczących pozornie przesłanek. Prawdziwy mężczyzna, wypraktykowała czarodziejka, pasjonuje się łowieniem ryb, ale wyłącznie na sztuczną muszkę. Kolekcjonuje militarne figurki, erotyczne grafiki i własnoręcznie wykonane modele żaglowców, w tym i te w butelkach, a pustych butelek po drogich trunkach nigdy nie brak w jego domostwie. Potrafi świetnie gotować, udają mu się istne arcydzieła sztuki kulinarnej. No i, generalnie rzecz ujmując, sam jego widok sprawia, że ma się ochotę.
Wiedźmin Geralt, o którym czarodziejka wiele słyszała, o którym zdobyła wiele informacji, a którego właśnie obserwowała w wodzie basenu, spełniał, jak się wydawało, tylko jeden z powyższych warunków.
— Mozaik!
— Jestem, pani mistrzyni.
— Będziemy miały gościa. Żeby mi wszystko było gotowe i na poziomie. Ale wpierw przynieś mi suknię.
— Herbacianą różę? Czy morską wodę?
— Białą. On się nosi na czarno, zafundujemy mu jin i jang. I pantofelki, wybierz coś pod kolor, byle ze szpilką co najmniej cztery cale. Nie mogę pozwolić, by patrzył na mnie zanadto z góry.
— Pani mistrzyni… Ta biała suknia…
— No?
— Jest taka…
— Skromna? Bez ozdóbek i fatałaszków? Ech, Mozaik, Mozaik. Czy ty się nigdy nie nauczysz?
* * *
W drzwiach milcząco powitał go zwalisty i brzuchaty drab ze złamanym nosem i oczami małej świnki. Zlustrował Geralta od stóp do głów i jeszcze raz, odwrotnie. Po czym odsunął się, dając znak, że można.
W przedpokoju czekała dziewczyna o gładko uczesanych, przylizanych wręcz włosach. Bez słowa, gestem tylko zaprosiła go do środka.
Читать дальше