Wielkie brzucho delikwenta ręką Konieszynową rozciętego szczerzyło wnętrze wilgotne,
przypominające w białem świetle poranka grób rozkopany - nawet robak się tam już ruszał, to znaczy mucha. Głowę natomiast miał zmarły szczelnie opakowaną płótnem bandażowem.
Złożyłem na tej bulwie ślepej dłoń ułomną, poklepałem czule bezduszne mięso przez całun czysty.
- Znowu chce mnie pan do czegoś namówić? O coś prosić?
Konieszyn podszedł niepewnie z drugiej strony stołu, ujął w swoją rękę zwieszoną rękę trupa, poczem ułożył mu ją symetrycznie wzdłuż boku - nie zwalniając jednak na koniec uścisku z nieboszczykiem.
- O dyktaturę miłosierdzia - szepnął.
Nie potrafił mi jednak wejrzeć przytem w oko.
Wychodząc, przystanąłem jeszcze w progu, obróciłem się pod świniami demonem nafaszerowanemi.
- No i jednak otarł się pan o Historję - powiedziałem w tonie celowo lżejszym. - Jednak dotknął pan jej ciała w ruchu, poczuł fakturę Dziejów pod palcami. Nie o tym pan marzył, doktorze? Wpłynąć choć w stopniu najmniejszym. Otóż wpłynął pan na mnie.
Doktor Konieszyn stał nadal nad tym pacjentem nieuratowanym, wzrokiem smutnym mierząc ohydę materji. Słońce rozmętnione przez deszcz i marostiekło obkreślało go z tyłu, podpalając bokobrody rude.
Dopiął pod szyją koszulę.
- Zimno mi.
Wydobywszy z powrotem mocno już pogięty i podwilgocony rysunek panny Muklanowiczówny, począłem od nowa obchodzić bolnicę, wypytując siostrzyczki i w ogóle każdego, kto nie na pacjenta mi wyglądał. Jedni powiadali, że nigdy diewuszki takiej na oczy nie widzieli, inni, że owszem, była tu taka i zmarła, jeszcze inni rozpoznawali w niej swoją krewną; nie przejmowałem się tym już zupełnie. Nawet widoki sal pełnych nieszczęśników konających od ran czy zarazy dżumowej, ospowej nie mogły zepsuć mi humoru. Godziny po świcie to w szpitalu pora głośnego cierpienia: budzą się po nocy ci, co noc przetrwali, i witają dzień nowy jękami, kaszlem, szlochem suchym, a najczęściej przekleństwami płaskiemi, mechanicznemi, wypluwanemi w litanjach nieskończonych; kobiety natomiast odmawiają litanje modlitewne. Brudna melodja tych głosów krzywych, chrapliwych spina się z wonią medycznych chemikaljów i smrodem ciał ludzkich w pocie, moczu, kale i krwi leżących.
Chcesz zmierzyć się z cesarzem ciała - wpierw do szpitala zajdź.
W sali pod witrażem przedstawiającym kobietę z glinianemi flakonami pod siedmioma cieniami czarnemi usłyszałem głos znajomy, głos męski, niemieckie słowa wymawiający, który od razu zadzwonił mi w pamięci echem długiem. Bittan von Azenhoff! Stanąłem, odwróciłem się na pięcie. Łóżko po lewej, łóżko po prawej, łóżko pod ścianą - on mówi.
Podszedłem. Nie poznałem z ciała; głos pozostał, ale z ciała było von Azenhoffa tyle, co strzęp. Skopał z siebie koc i prześcieradło krwią i ropą przesiąknięte, i leżał teraz z koszulą pod pierś podwiniętą, goły poza tym, to znaczy w bandażu szerokim na brzuchu, który wszakże zrywał z siebie, ale i na zerwanie opatrunku nie miał siły, szkielet chudziutki w skórę jak pęcherz rybi obleczony. Z oblicza pruskiego arystokraty nie pozostał nawet nos ostry - nos miał złamany, lica zapadnięte, zarostem siwym, starczym upstrzone w kępkach nierównych.
Dziadulo stuletni, bezzębny, drżącemi paluchami jak szpony ostatków życia się czepiający.
- Es wurde mir schwarz vor Augen, Katja... wurde mir dunkel...
Stanąłem obok i nie widział mnie. Oczyma szeroko otwartemi wgapiał się w ścianę spękaną. Cuchnął pod niebiosa. Na materacu pod nim widniała wielka plama po kale niesczyszczonym. Owrzodzone genitalja przypominały raczej gniazdo glizd podziemnych.
Spod opatrunku ciekła gęsta maź brązowa.
Dotknąłem jego ramienia. - Herr Bittan? - Ale czy w ogóle usłyszał? Wołał swojej Katji.
Zapewne od tygodni żyje tak w majakach od jawy zupełnie odklejonych.
Podniósłszy jednak wzrok, ujrzałem ją od drzwi z miską i ręcznikiem idącą. Usiadła na taburecie obok, wykręciła ręcznik z gorącej wody i podwinąwszy rękawy kaftanika szarego, jęła obmywać starucha. Na mnie ani spojrzała. Włosy jasnozłote - teraz nie złote, spłowiałe szaro - związała pod czepkiem lnianym, z którego uciekały kosmykami nieporządnemi. Na twarzy zmarszczkami od tysiąca trosk poznaczonej nie przetrwał ani ślad radości dziewczęcej, ni cień uśmiechu niewinnego. Minąłbym ją na korytarzu, za sprzątaczkę biorąc.
- Co mu jest? - spytałem cicho.
- Widły chłopskie.
Von Azenhoff wymachiwał niezbornie poza ramą łóżka, cofnąłem się odrobinę.
- Znałem go - rzekłem - przed laty, przed Odwilżą, kiedy jeszcze - kiedy w Kocim Dworze -
- Nie znaliście go - ucięła.
Trafił na jej rękę i czepił się jej kurczowo.
- Es dunkelt, meine Katze, es ist so finster...
Uwolniła się ostrożnie.
- Jego krewni może - podjąłem - ma przecież na pewno majątek za granicą, nie można go tak -
- Rozdał wszystko.
- Co się stało?
- Odwilż.
Przyglądałem się im dłuższą chwilę. Co było w najwyższym stopniu nieprzyzwoitem, jednak żadne z nas nie okazywało wstydu.
- Zostaliście z nim - mruknąłem.
- Zapłacił mi - rzekła obojętnie - że go nie opuszczę samego w ciemnościach.
- Zapłacił? Przecież - rozdał wszystko.
- Idźcie, on i tak umrze, nic nie dostaniecie, idźcie, idźcie. Podsunąłem jej rysunek Jeleny. Katja spojrzała, a następnie wskazała mokrą dłonią otyłą siostrę w sali naprzeciwko.
- Z nią ją często widywałam. Powiesicie ją?
- Co? Nie!
- Aha.
Poczem jęła bardzo delikatnie obmywać twarz Bittana von Azenhoffa.
Siostrzyczka grubiutka wyznała, iż Jelena Muklanowiczówna wcale tu nie pracuje; sama przychodzi chyba na jakieś badania i zna się dobrze z doktorem Konieszynem. Ale często pomaga na dziennych zmianach, gdy potrzeba rąk do chorych. A czy przyjdzie dzisiaj?
Pewnie nie. Gdzie mieszka zatem? Tu siostra poczęła natężać pamięć wątłą. W pensjonacie bodaj. Na ulicy - Włoskiej? Hiszpańskiej?
Tylem już potrafił zamrozić samemu. Podziękowałem i zbiegłem po schodach długich w deszcz.
Do Grieczieskiego Pierieułka nie było stąd daleko, ile razy jednak przeszły po mnie na przemian fale euforji elektrycznej i czarnej beznadzieji, nie do zliczenia to. Co krok w świetle
porannem, na wilgoci powietrznej roztęcznionem - unosiła mnie radość pewności rychłego spotkania z panną Jeleną. A co krok pod chmurą ciężką, pod cieniem kamienicy nad ulicą nagarbionej - wgniecionym w ziemię, wciśniętym w błoto, wdepniętym przez mamuta. Jakby i mnie w końcu zdołało rozpuścić Miasto Odwilży, Miasto Błota i Zgnilizny. Aż chciałem złapać za kolbę ćmieczometru i pomierzyć sobie temperaturę charakteru; aż chciałem lustro jakie znaleźć i spojrzeć w nim na siebie okiem obcego. Niemy strach Porfirego Pocięgły ani mnie dotknął, pasja pijacka Ziejcowa spłynęła po mnie jak ten deszcz, ale trwożliwe zwątpienie samego doktora Konieszyna - tom poczuł, tom wziął do serca. I jeszcze Herr Bittan von Azenhoff, niezłomny rycerz ciała, ciałem przecież nie inaczej niż Siergiej Aczuchow umierający... Es ist so finster... Ciemniało - jaśniało - ciemniało. Kto pragnie posiąść wiedzę o samym sobie, pragnie śmierci - a ja szedłem do pensjonatu Kiriczkinej, zastanawiając się, czy Filimon Romanowicz mógł jednak jakąś prawdę niejasną o mnie wypowiedzieć. Czy przestrach doktora Konieszyna nie bierze się mimo wszystko z racyj rozumu, z tych racyj, których nie idzie wysłowić w języku międzyludzkim. I czy naprawdę to właśnie czeka mnie u steru Historji: ciemność zimowa i większa okropność, niż jacy ludzie doznali kiedy: samotność w ciemnościach.
Читать дальше