Trudny ujął lampę za drewnianą podstawę i podciągnął ku kufrowi, na ile pozwalał na to kabel. Cienie rozprysnęły się na wszystkie strony, niczym stado much podniesione nagłym strachem z rozkładającego się truchła, na którym ucztowały. Na zwłokach w kufrze nikt i nic nie ucztowało. Spojrzał. Po pierwsze: za stare; po drugie: zima. Spojrzał ponownie. Co mieli zjeść, zjedli za cieplejszych dni. Szczury, skonstatował, zaskakująco chłodno nawet jak na niego. Owady zapewne też. To już prawie sam szkielet, z nędznymi szczątkami garderoby pouczepianymi kości. Szczerzy żółte ząbki z suchej czaszki o włosach jak nici babiego lata.
Te włosy czarne, i czarna spódniczka, i czarna kurteczka, i w ogóle wszystko czarne, bo to jest śmierć. Szkielet, pomimo odchylenia pokrywy kufra do samej podłogi, trwa w nim, skręcony zwierzęco w embrionalnej pozycji, z goleniami wyżej głowy i rączkami oplecionymi na nich, i nie zamierza wypaść. Jak wmurowany. Jak zmumifikowany. Odzież w strzępach, skóra w strzępach. Ile mogła mieć lat? Nie więcej niż Lea. Podniósł lampę wyżej, przyjrzał się profilowi trupa. Oczy wyjedzone, skóra sczerniała niczym w pożarze, kości odbarwione. Co to jest, to niebieskie, takie nieprzyzwoicie jasne? To kokarda, która zsunęła się z jej włosów.
Pociągnął nosem, przejściowo zakatarzony, jak zawsze po nagłym przejściu z mrozu do cieplejszego wnętrza. Poczuł zapach i śniadanie podeszło mu do gardła; ten zapach - ten smród, ten odór, ten słodki aromat - rzucił nim w tył, mało nie przewracając, bo pod przewieszką złomu nie mógł się wyprostować i wylądowałby na plecach, gdyby nie odstawił
lampy, żeby się z tyłu podeprzeć. A już wyprostowawszy się, szybko sięgnął do kieszeni i wy-jął chusteczkę, którą następnie przytknął sobie do nosa pełną dłonią: woń własnego ciała, w kontraście do trupiej, zdała mu się rajskim pachnidłem. Oddychał szybko, co jakiś czas łapiąc haust powietrza przez otwarte usta.
Pochylił się nad Violą i wyłuskał spomiędzy jej palców mikroskopijnego peta.
Podniosła na niego przedziwnie senny wzrok. Objął ją, podźwignął; wtuliwszy twarz w jej włosy, szepnął - tak cicho, że słowa wydawały się zaledwie chrapliwą modulacją jego oddechu:
- Zimno tu. Chodź, zrobię ci gorącej herbaty. Zadrżała.
6.
- Tato, tato, powiedz, czy mieszkanki Krety to Kretynki?
- Co?
- Kretynki, Kretynki!
Tato, powiedz mu, żeby mnie puścił!
Puść ją, Krystian.
Auaa! Kopnęła mnie! Kopnęła!
Lea, nie kop go.
Kretynki, Kretynki!
Taaato! Powiedz jej, że wcale nie Kretynki! Powiedz jej!
A właśnie, że nie! Powiedz mu, że tak! Powiedz! - Rany boskie, Janek, powiedz im cokolwiek, bo zwariuję od tych wrzasków.
- Krewetki.
- Co?
- Krewetki. Idźcie stąd, no już!
- Ale ja chcę wiedzieć naprawdę!
- Bo jak zdejmę pasa...
Krystian pociągnął Lee za warkocz, Lea chciała go uderzyć łokciem, chybiła, on uskoczył i pognał na piętro, ona za nim. Trudny westchnął i zamknął drzwi do holu.
- Skąd oni wzięli tę Kretę?
- Nie wiem, gdzieś usłyszeli. Powiedz mi... - mimowolnie uśmiechnęła się, zorientowawszy się, iż powtarza słowa dzieci. - Powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
Był już wieczór. Pięć godzin temu ambulans w asyście żandarmów wywiózł zwłoki.
Przez te pięć godzin Trudny przeprowadził ze swego nie wykończonego gabinetu ponad dwa tuziny rozmów telefonicznych, z czego zaledwie kilka dotyczyło prowadzonych przezeń interesów. Resztę poświęcił na śledztwo w sprawie dziewczynki ze strychu. Trudny lepiej czy gorzej znał blisko trzy czwarte ludzi z wojskowej i cywilnej struktury władz miejskich, z czego bodaj jedna piąta była mu winna jakąś przysługę (jeśli nie kilka). Notes z telefonami
Trudnego posiadał moc księgi czarów. Dzisiaj Jan Herman wypowiedział parę pomniejszych zaklęć.
- Niczego.
Siedzieli w kuchni, przy bocznym stoliku i ostrożnie siorbali z drobnouchych filiżanek gorącą, czarną niczym Piekło kawę. Za oknem padał śnieg. W piekarniku piekło się jakieś ciasto, wypełniając izbę drożdżowym aromatem. Stojący na gazie czajnik prychał
niezdecydowanie. Zza
zamkniętych drzwi prowadzących do salonu dochodziły metaliczne postukiwania oraz jęki i przekleństwa Pawła Trudnego, zmagającego się z przywleczoną przezeń z targu straszliwych rozmiarów choiną, wybraną tam osobiście przez Krystiana oraz Lee.
- Jak to: niczego? Nie wiedzą nawet, kto to jest?
- A skąd mają wiedzieć? Żadnych dokumentów przy sobie nie miała, a i do porównywania ze zdjęciami nie bardzo się nadaje. Masz pojęcie, ile dzieci zaginęło w trzy-dziestym dziewiątym w samej Galicji? To są jakieś astronomiczne liczby, człowiek z ratusza mówił, że nawet ich nie katalogują.
- No dobrze, a Janos? On przecież ci sprzedał ten dom. Powinien wiedzieć, co sprzedaje.
- Janos pojechał do Berlina, zostawił mi wiadomość w firmie.
- A ci z biura nieruchomości...
- Ci z biura nieruchomości mają tylko numer paragrafu ustawy antyżydowskiej.
Katastru nie aktualizowali od wybuchu wojny. Zdobyłem jedynie nazwisko właściciela, na którego zarejestrowano zakup posesji jeszcze za Franciszka Józefa. - Trudny wyjął karteczkę z kieszeni. - Niejaki... Mordechaj Abram. Abram, uważasz. To co ja mogę teraz?
- No tak, faktycznie - pomieszała łyżeczką w przecukrzonej kawie. - Ale ty przecież masz dojście do getta.
- Kochanie, ja mam dojście wszędzie, ale to nie znaczy, że muszę się wszędzie pchać.
- A jednak... Trup w naszym domu.
- Trup, trup - zirytował się lekko. - Co chcesz, wojna.
- Ale... dziecko!
- Boże drogi, przecież wiem, że nie Wernyhora! Czego ty ode mnie chcesz?
- A jeśli jest ich tam więcej? - wskazała w górę.
- No wiesz co...
- Był jeden, może być i drugi. Dlaczego nie?
- To co, mam zabronić Konradowi wchodzić na strych? Powinnaś mi dziękować, że ci
nie uległem, przynajmniej szybko ją znalazł. Wolałabyś tak sypiać ze zwłokami gnijącymi nad głową?
Nie powinien tego mówić. Posłała mu przez parę znad kawy gniewne spojrzenie.
Opuścił wzrok, obrócił łyżeczkę między palcami.
- Prawda jest taka, że ja w ogóle nie zamierzam się tym zajmować. Nie zamierzam myśleć o tym. Zdarzyło się, cóż, taki dom: w innym zapewne przecieka dach, a w jeszcze innym ktoś schował złoto w ścianie. Nam się trafił ten. Los. Co mnie obchodzi ta dziewczynka? Słyszałaś słowa lekarza: ona umarła gdzieś w czerwcu, lipcu.
- Powiedział, na co?
- A co to za różnica? - pochylił się nad stołem. - Viola, proszę cię, daj spokój, nie możesz się tak angażować, umierają tysiące, dziesiątki tysięcy, nie współczujesz wszystkim, to niemożliwe; tę małą zobaczyłaś na własne oczy i to dlatego, ale to przecież czysty przypadek. -Chciał chwycić jej dłoń, lecz zdążyła ją odsunąć.
- Na co ona mogła tam umrzeć? Może włożono ją do tego kufra już po śmierci...?
Wyprostował się, przeniósł spojrzenie za okno, gdzie śnieżyca wciąż przybierała na sile.
- Czego ty ode mnie chcesz? - powtórzył, już ciszej.
- Chcę wiedzieć, kim była i jak umarła. Co jeszcze powiedział lekarz?
- On głównie podpisywał formularze. Bezpośrednia przyczyna śmierci niemożliwa do ustalenia po pobieżnym oglądzie zwłok na skutek czasu, jaki upłynął od zgonu.
- Nie będzie dalszych badań?
- Viola, zlituj się, jakich dalszych badań ty byś chciała?
- Nikt nie będzie prowadził śledztwa?
Читать дальше