Im dłużej o tym myślał, tym trudniej mu było zamykać się na straszną oczywistość. Przypomniał sobie, z jaką łatwością esthlos Berbelek wszedł i wyszedł z krateru, z morfy uwięzionego adynatosa, jak spłynęła ona po nim, prawie nie pozostawiając śladu. Przypomniał sobie opowieści hyppyroi, jak schwytali tego adynatosa, o jego pojawieniu się na Księżycu i marszu ku Labiryntowi. Przypomniał sobie samego pana Berbeleka.
W końcu więc sofistes sięgnął do kieszeni i wyjął starą, ciężką monetę. Obrócił ją w kościstych palcach. Na awersie — Pani; na rewersie — Labirynt. Ciekawość będzie najpewniej ostatnim, co utraci z morfy; prędzej przestanie być Akerem niż sofistesem. Próbował się jeszcze w ostatniej chwili przekonać do zawrócenia w swojską starość, ludzkie niedołęstwo. Lecz bardzo trudno mu przychodziło wynajdować przekonujące argumenty, ta morfa niewiele już miała mu do zaoferowania. Być może po prostu był niewyspany… Lepiej więc zdać się na wypróbowaną metodę. Rzucił monetę w powietrze. Nie bez wysiłku złapawszy złoty pieniądz, odsłonił jego lśniące lico. Labirynt.
Obejrzał się ku wieży — nikt nie patrzy, Chiratia zniknęła już chwilę temu. Czym prędzej uruchomił mekanizm pomostu, zatrzaskując na zębatych kołach wielkie perpetua mobilia. W zgrzycie przekładni, wielokrążków i łańcuchów jął on opadać ku nasypowi w kraterze. Aker naciągnął na twarz maskę aeromatu i ściskając w spoconej dłoni starożytną monetę, wstąpił na pochylnię. Nie czekał nawet, aż się ona zatrzyma.
To, co nie było chmurą pyłu ni mgłą, ni burzą piaskową, ni stadem anairesów, to Uwięzione, od którego nie mógł już odwrócić spojrzenia — czyżby wyczuło jego nadejście? — rozdęło się teraz, jakby zaczerpnąwszy głębszy oddech pyrowej atmosfery Księżyca, i poczęło się przesuwać ku żużlowemu kopcowi, po którego zboczu zsuwał się Aker Numizmatyk.
Pieśń adynatosa przybierała na sile i natężeniu.
— Idę, kyrios — sapał sofistes. — Już idę.
Sucha, spalona gleba Księżyca chrzęściła pod jego stopami. Od strony wieży usłyszał głosy — jeszcze nie krzyki, lecz ktoś zapewne właśnie wyszedł na taras, zaraz spostrzeże opuszczony pomost, spojrzy przez Torturę. Sofistes nie obejrzał się za siebie.
Ściana Substancji chaosu sunęła na niego coraz szybciej. Zamknął oczy, zatrzymał się, czekając w bezruchu. Nie chciał dać się zwieść efektownej kakomorfii, nazbyt wiernemu świadectwu ludzkich oczu — zresztą nie będzie już więcej musiał z nich korzystać. Oddychał powoli, w rytm obrotów aetherowych wiatraczków aeromatu; jeszcze działały. Zastanawiał się, czy w ogóle rozpozna ten moment, gdy pan Berbelek zamknie go w swych objęciach, powita arretesowym pocałunkiem. Czy poczuje. Jeśli bowiem ten, co odczuwa, i to, co jest odczuwane, ulega zmianie naprawdę jednoczesnej…
No już, myślał niecierpliwie, już się donokało, już się musiało donokać, nie szyszłę ich krzyczków, a i aeromat już nie szumni, zaraz, czy ja odchydam? Powietrza, pojecza, powlecza, poleczą — ajch, i nie bolą mnie nogi, nie boli mnie gwoła, zazar, moja gwoła, mszę doktnąć, alalale jak — zazar, zazar, bo zamopnę, ćciałem odchydnąć, ołaś nie ałeru, ałeru! Bym oklężnął, to ja, to mjon od Blebeleka, nie plwiem szecie w bezchydu — banie Belbeblele, banieblebleblebleblelblelebelelelbeleelele…! Obże, nidieję! Najwir odczuwla zbóje, i w lepiczyklu, w żażnej korbicie, jak się growija, mabóla, hyrjo, hyrjo, ładłbym naklana, rybym jał lana, szy ja młam jejejejeszcze, nieptle. Bon mnje wżynra, nikadię najdu, inuta inucie, szlę atoję w baniebelbelebelelelelelelelelelele — akker mnie mię! Akker mnie mię! Je zmopnieć! Alelelele mjon usz zmopinam, w żażnym pietle gadzi siężycowych, tak szlę kobluje. Szyjatowidzę, szyjatoszyszłę, szyjatoszuję, njem. Njem sztaku zabreźnych, turych natszy, obratszy, oj takszy napomli, obrażny na kwiastach, szałym kozmoziecie, szałym lisie: traz! Ikjuż mybylko chon, oblaz, objaz, obumarszy, nawsze mjon: banbelbebleblelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelelele lelelelelelelelelelelelelelelelele eleleleeleleleleleeeleelelelllelelelelelelllelelelelelellelle leeeelellelelllelelellllleleeleelelelllllelelelelelellellelleee
Pan Berbelek zakłada aetheryczną zbroję. Nie było odpowiednio dużej, księżycowi demiurgosi uranoizy musieli ją wykuć i zestroić specjalnie na miarę pana Berbeleka. Na plecach, nad łopatkami, na kościach międzyaetherowych zaczepione zostały pąki ikarosowe; prawie ugina się pod ich ciężarem. Między pąkami słudzy zawieszają kolczugę ze Skolioxyfosem, przy każdym poruszeniu jelec trze o rozpędzoną kryzę zbroi. Jeszcze wirkawice, okółhełm, pan Berbelek poprawia pod nim ruchem brwi i warg białą maskę aeromatu — dwa kroki po elastycznym jęzorze, wysuniętym z rozwartej na oścież gęby ćmy, i zstępuje na krawędź gwiezdnej otchłani.
Przed nim, pod nim, nad nim, dokąd sięga wzrokiem na ciemnym gwiazdoskłonie — gorzeje bitwa. Siódma godzina rzezi w sferach niebieskich, od nieustannego grzmotu trzęsie się nawet „Mameruta”, wszyscy mają zalepione woskiem uszy i porozumiewają się na migi, rozsadzająca czaszkę kakofonia niesie się przez aether, wydaje się, że drży nawet sfera gwiazd stałych. „Mameruta” idzie ostrym kursem przez ogień bitwy, płoną poszarpane skrzydła, zgrzyta i jęczy wirująca konstrukcja, trudno utrzymać równowagę na gładkim jęzorze. Astrolog Labiryntu po raz ostatni wskazuje gwiazdy azymutowe, pan Berbelek unosi rękę, doulosi szarpią za boczne pyrsieci, jęzor wpada w wibracje,
fala żaru od bliskiego pyrownika zaburza obroty ćmy, ktoś wypada z jej gęby, paniczny wrzask ginie w hałasie bitwy… Pan Berbelek skacze w otchłań.
Spada. Napręża morfoczułe kości ikarosowe, mikromakiny uranoizowe zmieniają orbity wiązadeł i skrzydła natychmiast zaczynają rozkwitać, raz, dwa, cztery, osiem, szesnaście, trzydzieści dwa, płaszczyzny ażurowego cienia rozwijają się za nim z misternie złożonych pąków, z każdą sekundą coraz szybciej. Po dwudziestu sekundach rozpostarł się już prawie na pół stadionu; upadek ku centrum świata, ku niewidocznej Ziemi, zostaje powstrzymany. Poprzez delikatne napięcia morfy będzie teraz sterował kątem nachylenia skrzydeł, wychwytując uranoizę tylko z tych epicykli, które poniosą go do obranego celu.
Cel — nie spuszcza go z oczu. Kilka minut wcześniej przeszły tędy dwa enneony Hierokharisa, oczyszczając drogę dla pana Berbeleka, a w każdym razie tę jej część, którą mogły oczyścić; razem z nimi, pod sztandarem wnuka Pani, poszła w bój Aurelia Krzos. Ikarosy nie są jednolicie ciemne: jeśli się dobrze przyjrzeć, można dostrzec subtelne wzory wytrawione w skrzydłach, symetryczne zapętlenia żył aerowogesowej alkimii — różne dla różnych formacji Jeźdźców Ognia. Pan Berbelek wypatruje ryterów Hierokharisa. Tam. Sprawdza położenie gwiazdozbiorów wyznaczających drogę do obliczonego przez astrologów serca Skrzywienia. Tam. Napręża ikarosy. Zmiana kierunku lotu oznacza zmianę wysokości i natężenia dźwięku, z jakim aether kosmiczny ściera się z aetherem zbroi — najlepsi nawigatorzy żeglują z zamkniętymi oczyma, wsłuchując się jedynie w muzykę sfer niebieskich.
Z lewej, nad ramieniem pan Berbelek ma płonący Jowisz. Planeta, rozmiarów połowy Księżyca, z tej odległości wielka jak afrykańskie Słońce, płonie od pięciu godzin. Trafił ją rykoszet wyjątkowo potężnego pyrownika, od niego wybuchły na jej powierzchni alkimiczne transmutacje, stopniowo obejmując koroną purpurowego ognia cały Jowisz, od bieguna do bieguna. Tego astromekanicy Pani nie przewidzieli; Jowisz to splątany węzeł cefer aetherowohydorowych i atherowogesowych, nikt nie przypuszczał, że to się zapali. Teraz ciągnie się za nim zakrzywiony ogon płomieni, długi na tysiące stadionów. Najwyraźniej astromekanicy Labiryntu odkryli właśnie pochodzenie komet. Żar Jowisza idzie przez aether szybkimi falami, od których marszczą się i skręcają ikarosy. W tych sferach i tak niewiele jest arche aeru, mały aeromat nawiewa teraz w nozdrza pana Berbeleka gryzącą mieszankę ubogich w Powietrze cefer.
Читать дальше