Obserwował, spoglądając między stopami przez czarny pancerz „Mameruty”, malejącą z każdym dniem Ziemię. Balon, arbuz, jabłko, arfaga, pestka, punkt. Z tyłu głowy pana Berbeleka zawsze bowiem tkwiła ta myśl, jak krzywy gwóźdź wbity w podstawę czaszki: nie wrócę, nie wrócę, to widok ostatni.
Obserwował ćwiczenia hyppyroi, manewry Jeźdźców Ognia w czystym aetherze. W drugim miesiącu lotu Hierokharis, Ogień na Jej Dłoni, zarządził próbę manewru oskrzydlającego, generalnego ataku, który nastąpi po zamknięciu Kwiatu, gdy korony kratistosów zatrzasną się wokół Skoliozy. Hyppyroi przyczepili do swych zbroi ikarosy i wyroili się z łodzi w aether międzysferowy. Ważna była koordynacja manewru na tak wielkiej przestrzeni — operacji nigdy dotąd nie przeprowadzanej, bo też nie było dotąd potrzeby realizowania w kosmosie taktyk tak rozbudowanych, nawet w starciach z adynatosami ograniczano się dotychczas do punktowych uderzeń, rajdów wskroś kakomorfii i stawiania zaporowych pyrowników. O przećwiczeniu tego ostatniego elementu nie mogło być teraz mowy, astromekanikom pozostało zatem praktykować sztukę błyskawicznego obliczania niszczycielskiej astrometrii niebios na abakosach i tablicach trygonometrycznych.
Jedyne więc, co pan Berbelek mógł obserwować przez ciemne opticum, to powolny taniec ryterów pyru, przestrzenną harmonię trypletów, enneonów i falang, jak rozwijały się na tle gwiazd w symetryczne kompozycje cienia, linie i płaszczyzny kosmicznego frontu, milcząca poezja wojennej matematyki. Ikarosy, półprzezroczyste skrzydła z numerologii najsubtelniejszej, rozwijały się za hyppyroi na dziesiątki, setki pusów, w miarę jak ryterzy przechodzili na szybsze epicykle, bardziej ostre trajektorie i musieli wychwytywać coraz gęstsze fale aetheru. Wkrótce gwiazdoskłon zapełnił się rozżarzonymi sylwetami motyli cienia, ich wielkich skrzydeł wycinających w sferze gwiazd stałych kanciaste plamy mroku. Niezwykłej biegłości w astrometrycznej nawigacji wymagało zgranie podobnego manewru, nie tylko aby hyppyroi nie wlatywali wzajem na siebie, nie zahaczali o swe ikarosy, ale by nie żeglowali wraz na tych samych epicyklach; a w ogniu bitwy skomplikuje się to wszystko tysiąckroć.
Kratistobójca obserwował ich godzinami. Zachodzili doń jacyś hegemoni hyppyroi, przekazywali raporty. Zatwierdzał rozkazy Hierokharisa. Gdy obracały się nad łbem „Mameruty” kalejdoskopy armii aetheru, gdy w świetle pędzącego pod brzuchem ćmy Słońca błyskały zbroje Jeźdźców Ognia, srebrne gwiazdy znikające w mroku po jednym spojrzeniu — pan Berbelek myślał: to jest moje wojsko. To jest moje wojsko, to są moi żołnierze, moja będzie bitwa i tryumf lub klęska człowieka, i Forma świata — ja, mnie, przeze mnie, dla mnie, we mnie, mną. Octobrisa Księżycowa Flota zaczęła schodzić w sferę Jowisza, Kwiat począł się rozwijać z geometryczną precyzją pitagorejskiej kostki. Od chwili, gdy wysłał ostatnie rozkazy do wchodzących na swoje epicykle armad, pan Berbelek nie zajrzał już do Ślepego Oka. Wyrzucił mapy i astrolabia, zaprzestał narad ze sztabowcami, Aurelia nie spotykała go więcej na korytarzach i we wnętrznościach „Mameruty”. Czarna ćma pędziła z rozpostartymi na stadiony skrzydłami, pchana ku swemu celowi przez regularne fale aetheru, i nic już nie można było tu zmienić, nic nowego wymyślić, strategia Kratistobójcy właśnie się wykonywała.
Raz tylko, 25 Octobrisa, gdy minąwszy kajutę wuja, zajrzała wzwyż łba ćmy, prostopadle do osi obrotu uranoizowej łodzi, pochwyciła Aurelia w ciemnym krysztale mętne odbicie sylwetki Kratistobójcy. Stał pochylony, wparty czołem w ścianę, z prawą ręką uniesioną do twarzy. Najpierw pomyślała, że gryzie grzbiet dłoni, tak to wyglądało; potem spostrzegła w krysztale odbicie bieli, kształt małej tulei. Przyciskał ją do nozdrzy. Być może on z kolei pochwycił gdzieś odbicie Aurelii, bo wtem opuścił rękę, wyprostował się, odwrócił i odszedł energicznym krokiem, wysoka, barczysta postać w perspektywie oleistego cienia.
Nigdy więcej nie ujrzała pana Berbeleka.
* * *
Nie mógł spać. To wycie, ten zawodzący jęk, ten szloch rozedrgany nad ciemnymi skałami Księżyca — za każdym razem budził Akera zaledwie po kilkunastu minutach. Zupełnie jakby adynatos tylko czekał, aż stary sofistes złoży się do snu, jakby wyczuwał moment jego zaśnięcia — i wówczas rezonans arretesowej pieśni od nowa uderzał w wieżę. Aker nie spał już od kilkuset godzin. Co za jego młodości nie stanowiłoby większego problemu, ale teraz, gdy brała w nim górę morfa pierwotna, zwierzęca, pamięć ciała z czasów Ziemi, kiedy to rytm życia wyznaczały były szybkie wschody i zachody Słońca — teraz niemożność zaśnięcia stawała się prawdziwą udręką. Tak jak od przesadnego wysiłku męczą się i odmawiają posłuszeństwa mięśnie, tak i pozbawiony odpoczynku umysł wyrywa się spod kontroli.
Aker człapał godzinami po wieży, w dół i w górę po schodach i pochylniach, i w kółko w zamkniętych salach, od okna do okna i dokoła wieży, i dokoła krateru Odwróconego Więzienia, dokoła Tortury, z furkoczącym aeromatem naciągniętym na twarz, coraz dalej i dalej, aż Chiratia musiała za nim biegać i przemocą sprowadzać go z powrotem.
— On nie daje mi spać, nie chce pozwolić mi zasnąć — powtarzał, a wizytujący sofistesi i hyppyresowi strażnicy Więzienia wymieniali porozumiewawcze spojrzenia.
Chiratia odnajdywała w tym źródło złośliwej satysfakcji.
— Więc teraz słyszysz? — ironizowała. — Teraz rozumiesz? Jak cierpi.
— To są odgłosy bitwy. Co?
— Wzięci w kleszcze pod aurami ludzkich kratistosów, walczą o przetrwanie.
— O czym ty mówisz?
— Czas i przestrzeń, one przecież także należą do Formy człowieka. Tak już postrzegamy świat: że cokolwiek istnieje, istnieje w przestrzeni i czasie: gdzieś, kiedyś.
— Więc ten uwięziony i ci ze Skoliodoi Ziemi, i ich flota aetheryczna — wszyscy adynatosi znajdują się tak naprawdę w jednym miejscu? To chcesz powiedzieć?
— Nie! Nie pojmujesz? „Miejsce” nie należy w ogóle do ich Formy, nie o wszystkich bytach można powiedzieć, że gdzieś się znajdują. Gdzie znajduje się wyobrażone przez ciebie miasto, wspominani przez ciebie zmarli, przedmioty, o których myślisz, śnisz? Ani nigdzie, ani wszędzie, ani tu, ani tam, ani w twojej głowie, ani na zewnątrz.
— Ale on tak jęczy od początku, przez lata całe, a bitwa, jeśli nawet się już zaczęła
— Czas — on także nie należy do ich Formy. Nie ma „początku”, nie ma „teraz” i „wtedy”.
— Więc wszyscy oni
— Czy w ogóle „oni”?
— Aker!
— Te pieśni męki… Został uderzony przez Kratistobójcę, kona, to znaczy — rozpada się jego Substancja. Zapewne dlatego w ogóle go widzimy, jakkolwiek go widzimy, dlatego tak połowiczną, słabą Formę posiadają Skoliodoi Ziemi, dlatego nie pochłonęli ziemskich sfer. Kratistobójca uderzył, człowiek zwycięża nieczłowiecze.
Aker Numizmatyk zaglądał z tarasu wieży do wnętrza krateru, obserwował wskazania obwodowych zegarów. Coraz łatwiej przychodziło mu zawierzyć szalonym hipotezom. Powiedzmy, że Kratistobójca istotnie wejdzie do serca Skrzywienia, do środka Arretesowej Floty, dotrze do kratistosa adynatosów. Powiedzmy, że go zabije. Jakie są szanse, że następnie esthlos Berbelek powróci w to samo miejsce i ten sam moment, z którego wyszedł, że w tę samą Formę przestrzeni i czasu się zapadnie? Że nie wyjdzie na przykład do świata adynatosów? Czyli, w istocie, nigdzie. Albo tutaj, do Odwróconego Więzienia? Albo gdziekolwiek, kiedykolwiek indziej?
Читать дальше