— Już zrobiłam! — ryknęła wściekle Lanefenuu, tracąc całą cierpliwość. Inne Yilanè uciekły. — Chcesz mi się sprzeciwić? A więc mój ostatni rozkaz dla ciebie to śmierć — posłuchasz go. Umrzyj, wyrzutku, umrzyj!
Vaintè odwróciła się i cofnęła. Lanefenuu stała krok przed nią, jej rozpalona pierś drżała z wściekłości.
— Co to znaczy? Nie umierasz! Stałaś się jedną z tych, których nienawidzisz. Jesteś Córą Zniszczenia. Nie chcącym-umrzeć-wyrzutkiem. Dołączyłaś do tych, którymi się brzydziłaś. Sprawię, że umrzesz. Wszystkie obecne słuchają rozkazów!
Umykające Yilanè stanęły, odwróciły się, chwyciły za broń. Zimny rozsądek przebił się przez gniew Vaintè ; zwróciła się szybko do Lanefenuu, plecami do innych, mówiła cicho i poruszała rękoma, na tyle tylko, by była rozumiana.
— Wielka Lanefenuu, eistao Ikhalmenetsu, rządząca z mocą, służąca ci Vaintè korzy się nisko. Zawsze wypełniam twe polecenia.
— Nie posłuchałaś rozkazu, nie chcesz umrzeć, Córo Śmierci — syknęła.
— Posłuchałabym, ale nie mogę. Żyję, by ci służyć.
— Wątpię. Każę cię zabić.
— Nie próbuj — w słowach Vaintè była teraz zimna groźba. — Są tu Yilanè, które zapomniały o Ikhalmenetsie, służą mi wiernie, może nawet widzą we mnie swą eistaę. Nie wystawiajmy na próbę ich lojalności — może to okazać się bardzo niebezpieczne.
Lanefenuu przepełniał chłodny gniew, była bliska wybuchu, patrzyła na stojącą przed nią istotę, rozważała jej groźby. Jednocześnie przyglądała się zmieszanym Yilanè. Przypomniała sobie o zagrożeniu dla Ikhalmenetsu, które zawiodło ją tak daleko od otoczonego-morzem miasta. W słowach jadowitej Vaintè może tkwić wiele prawdy. Lanefenuu odezwała się wreszcie cicho.
— Żyj. Na razie. Wrócimy do Ikhalmenetsu, pojedziesz ze mną.
Nie ufałabym ci, gdybyś została tu sama. Koniec z wojną z ustu-zou. Nie znajdziesz się też więcej w moim mieście. Jesteś wygnana z Gendasi*, z Alpèasaku, zabraniam ci na zawsze stawać przede mną. Gdybym mogła wrzucić cię do morza, zrobiłabym to. Nie zrobię tego jednak, bo inne by się dowiedziały. Zostaniesz wysadzona sama — zupełnie sama — na brzegu Entoban*, z dala od jakiegokolwiek miasta Yilanè. Będziesz znów jak fargi. To zrobię, taki czeka cię los. Masz coś do powiedzenia?
Vaintè nie ośmieliła się wyrazić swych uczuć — bo jedna z nich musiałaby zginąć. Nie może tak ryzykować. Z całą siłą powstrzymywała swe ciało; musiała naprężać mięśnie do ostateczności, by unieść kciuk i wyrazić zgodę.
— Dobrze. Teraz opuścimy to miejsce ustuzou i będę z radością liczyła dni, aż nadejdzie jutro jutra, w którym zobaczę cię po raz ostatni.
Wspięły się na swe wierzchowce, towarzyszące im fargi na uruktopy i odjechały. Gdy opadł powoli wzbity przez nie kurz, na drodze nie pozostał żaden ślad.
— Miałam w nocy sen — powiedziała Armun. — Był tak wyraźny, że widziałam barwy liści i nieba, czułam nawet dym z ogniska.
Stała na dziobie ikkergaka, przymykała oczy w blasku zachodzącego słońca. Kerrick stał za nią, otulał ją ramionami, cieszył się, że jest tak blisko. Odwróciła się, by spojrzeć w jego ogorzałą od wiatru twarz.
— Alladjex zawsze słuchał, gdy opowiadano mu sny — powiedziała. — Potem tłumaczył, co oznaczają.
— Stary Fraken był głupi. Podburzał.
— Uważasz więc, że mój sen jest nieprawdziwy? W jej głosie wyczuł ból, pogładził ją po długich włosach, uspokajał.
— Sen może być prawdziwy — na pewno. Nie śnimy bez powodu. Chodziło mi tylko o to, że możesz sama go wytłumaczyć, nie potrzebujesz starego, by ci powiedział to, co wiesz sama. O czym był ten sen?
— Znaleźliśmy się znowu nad okrągłym jeziorem. Arnwheet jadł upieczone przeze mnie mięso. Dziewczynka Darras także, była już większa, niż ją pamiętam.
— Jest teraz starsza. Czy widziałaś we śnie Harla i Ortnara?
— Ortnar był tam, siedział i jadł również, chora ręka zwisała mu z boku. Ale chłopca brakowało. Czy oznacza to, że nie żyje? Wyczuł lęk w jej głosie i odparł szybko:
— To wygląda na prawdziwy sen. Mówiłaś, że widziałaś w nim kolor nieba, musiał to więc być dzień. Harl na pewno wyszedł na polowanie.
— Oczywiście — roześmiała się głośno z ulgą. — A może to tylko sen wywołany nadzieją?
— Nie! Jest prawdziwy. Widziałaś, co nas czeka, widziałaś jezioro, do którego zdążamy, i wszystkich, którzy tam na nas czekają. I są bezpieczni.
— Chcę tam być.
— Ikkergak płynie szybko, minęły już wiosenne sztormy. Wkrótce się tam znajdziemy.
— Jestem szczęśliwa. Nie chciałam urodzić drugiego dziecka na zimnej północy.
Mówiła spokojnie, ze szczęściem i radością, a on śmiał się głośno z zadowolenia, podzielał jej myśli i uczucia, przytulił ją mocno do siebie. Nigdy się nie rozstaną, już nigdy. Lekko burząc jej włosy, czuł spokój, zrozumiał, że będzie mu towarzyszył od tego poranka w Ikhalmenetsie, kiedy to nagiął eistaę do swej woli, zmusił ją do zaprzestania ataków na sammady. Ten jeden czyn usunął dręczące go tak długo lęki, wygnał wszystkie demony kryjące się w głowie.
Płyną nad jeziora, wracają do jego sammadu. Znów stanie się on pełny.
Ikkergak kołysał się na długich falach, skrzypiały jego rozporki, przed dziobem wzbijała się piana. Na rufie rozległ się nagły śmiech, gdy jakiś Paramutanin usiadł przy sterującym Kalalequ. Dla nich była to łatwa żegluga, dobra zabawa. Znów się roześmiali.
Niebo było czerwone, zapowiadało dobrą pogodę, ławica tkwiących wysoko chmur podróżowała w zachodzącym słońcu.
Świat był spokojny.
Daleko na południu, w świecie, który opuszczali, Vaintè stała w morzu, obmywana ciepłą wodą. Patrząc na uruketo niknące w czerwonym, zachodzącym słońcu, wykrzywiła ramiona w krzyku nienawiści, wygięła kciuki aż do bólu. Była sama, nikt nie słyszał jej głośnego wołania, nie pomagał, nie podzielał jej uczuć. Była sama.
Może to i lepiej. Nienawiść ciągle dodaje jej sił, niczego więcej nie potrzebuje. Przed nią jutro i jutro jutra, przyszłe dni układają się jak kamyki na plaży. Wystarczy ich, by dokonała to, co sobie przysięgła.
Odwróciła się, wyszła z oceanu na nie tknięty piasek. Ściana dżungli była mocna i nieprzystępna. Skręciła i ruszyła wzdłuż brzegu, pozostawiając na piasku równy rząd śladów. W zapadającym zmierzchu szła powoli i wytrwale.
Dzieje Ziemi zapisane są w jej skałach. Niektóre problemy nie zostały jeszcze rozwiązane, lecz ogólna historia naszej planety od ery paleozoicznej do chwili obecnej jest znana dzięki zachowanym skamieniałościom. W epoce pierwotnego życia, przed 605 milionami lat, jedynymi stworzeniami zasiedlającymi ciepłe, płytkie morza były robaki, meduzy i inne zwierzęta bezkręgowe. Kontynenty łączyły się nadal z sobą tworząc jeden wielki ląd nazywany Pangeą.
Już wówczas niektóre stworzenia morskie budowały z wapnia muszle, w których się chroniły i których używały do podparcia ciała. Rozwój szkieletu wewnętrznego nastąpił później, wraz z pojawieniem się pierwszych ryb. Te następne wykształciły płuca i wachlarzowate płetwy, którymi się podpierały, gdy wyszły z morza i wkroczyły na ląd. Stały się one wówczas, około 290 milionów lat temu, płazami, przodkami pierwszych gadów.
Pierwsze dinozaury pojawiły się na Ziemi przed przeszło 205 milionami lat. Nim 200 milionów lat temu Pangeą pokryła się pęknięciami wypełnionymi morzami, dinozaury rozprzestrzeniły się na cały świat, na każdą część pierwotnego, gigantycznego kontynentu, który podzielił się później na znane nam obecnie lądy. To był ich świat, zapełniły w nim wszystkie nisze ekologiczne, przez 135 milionów lat panowały niepodzielnie.
Читать дальше