Latem 1948 roku Szemecowie zajmowali dwupokojowe mieszkanie w nowiuteńkim budynku na nowiuteńkiej wyspie. Budynek zamieszkiwały dwa tuziny rodzin, tak zwane Niedźwiedzie Polarne, jak określali siebie pierwsi osadnicy. Matka spała w sypialni, Frejdl na kanapie, Herc rozkładał posłanie na podłodze. W tym momencie wszyscy byli już zagorzałymi Żydami z Alaski, czyli utopistami, czyli krytykantami, którzy, gdziekolwiek spojrzeli, widzieli same niedociągnięcia. Ot, kłótliwi pyskacze, zwłaszcza Frejdl, która w wieku lat czternastu miała 173 centymetry wzrostu i ważyła 110 kilogramów. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na ojca Landsmana, niepewnie zawisłego w wejściu do mieszkania, aby zdiagnozować, całkiem trafnie, że jest równie niedostępny i nieodzyskiwalny jak dzika kraina, którą nauczyła się uważać za ojczyznę. Była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Wiele lat później Landsman z trudem wyciągał ojca na zwierzenia o tym, co takiego — cokolwiek to było — zobaczył we Frejdl Szemec. Nie była brzydką dziewczyną; z egipskimi oczami i oliwkową skórą, w szortach, pionierkach i wełnianej koszuli w kratę z podwiniętymi do łokci rękawami emanowała aurą dawnego ruchu Makabi, mens sana in corpore sano. Izydor Landsman wzbudził jej głęboką litość z powodu utraty rodziny i cierpień, jakich doznał w obozach. Ale należała do tych dzieci Niedźwiedzi Polarnych, które uniknąwszy brudu, głodu, masowych grobów i fabryk śmierci, zmniejszały swoje poczucie winy, wylewając na ocaleńców, pod pretekstem podnoszenia ich na duchu, nieustający potok rad, informacji i krytycznych uwag. Zupełnie jakby jeden zdeterminowany kibic był w stanie unieść lgnący, dławiący, czarny kir Zagłady.
Pierwszą noc ojciec Landsmana przespał obok Herca na podłodze mieszkania Szemeców. Następnego dnia Frejdl zabrała go do miasta i kupiła mu ubranie, za które zapłaciła ze swoich własnych zaskórniaków, otrzymanych z okazji bat micwy. Pomogła mu wynająć pokój u pewnego wdowca w tym samym budynku. Wcierała mu w czaszkę sok z cebuli w przekonaniu, że w ten sposób pobudzi porost włosów. Karmiła go wątróbką cielęcą na wzmocnienie zmęczonej krwi. Przez następne pięć lat szturchała go, popędzała i musztrowała, aż zaczął siedzieć prosto, patrzeć w oczy przy rozmowie, mówić po amerykańsku i nosić sztuczną szczękę. Dzień po swoich osiemnastych urodzinach wzięła z nim ślub i poszła do pracy w „Sitka Tog”, gdzie stopniowo awansowała z kącika kobiecego na stanowisko redaktora działu publicystyki. Zmarła na raka, gdy Landsman był na uniwersytecie, do końca pracując siedemdziesiąt pięć godzin tygodniowo przez pięć dni w tygodniu.
Tymczasem Herc Szemec zrobił takie wrażenie na amerykańskich prawnikach z kancelarii Foehn, Harmattan Buran, że zdołali załatwić mu stypendium i pociągnęli za wszelkie konieczne sznurki, aby wysłać go do Seattle na studia prawnicze. Został pierwszym Żydem, zatrudnionym przez sitkańską delegaturę FBI, pierwszym federalnym dyrektorem Okręgu, aż wreszcie wpadł w oko Hooverowi, który mianował go kierownikiem regionalnego programu kontrwywiadowczego.
Ojciec Landsmana grał w szachy.
Co dzień rano, w deszcz, śnieg czy mgłę, szedł dwie mile do Cafe Einstein, siadał twarzą do wejścia przy aluminiowym stoliku w głębi i wyjmował mały komplet szachów z klonowego i wiśniowego drewna, który dostał w prezencie od szwagra. Co wieczór zasiadał na ławce na tyłach małego domku przy ulicy Adlera na Cyplu Halibuta, gdzie wychował się Landsman, i przeglądał osiem czy dziewięć partii korespondencyjnych, które miał w toku. Pisał analizy do „Chess Review”. Bez końca redagował biografię Tartakowera, której nigdy nie ukończył, z której jednak nie mógł zrezygnować. Pobierał rentę od rządu niemieckiego. A także, przy wydatnej pomocy szwagra, sprawił, że jego syn znienawidził grę, którą on sam tak ukochał.
— Chyba nie chcesz zagrać w ten sposób — przemawiał błagalnie ojciec Landsmana, gdy chłopiec wypuszczał z bezkrwistych palców skoczka lub piona, rzucając je na pastwę losu, który zawsze, bez względu na to, jak długo studiował teorię i praktykę gry szachowej, stanowił dla niego zaskoczenie. — Słuchaj, co do ciebie mówię.
— Przecież słucham.
— Wcale nie.
Lecz w imię swego małego nieszczęścia Landsman także umiał być uparty. Paląc się ze wstydu, z posępną satysfakcją patrzył na kolejne odsłony katastrofy, której nie umiał przewidzieć. Ojciec zaś gromił syna, chłostał, bebeszył i obdzierał ze skóry, cały czas go obserwując zza zapadłej werandy swojej twarzy.
Po kilku latach takich rozrywek Landsman zasiadł do matczynej maszyny do pisania i napisał do ojca list, w którym wyznawał, że gra w szachy budzi w nim odrazę, błagając jednocześnie, by ojciec więcej go do niej nie zmuszał. Trzymał ten list w teczce przez cały tydzień, ponosząc tymczasem trzy krwawe porażki, aż wreszcie poszedł na pocztę w Untersztacie i wrzucił go do skrzynki. Dwa dni później Izydor Landsman zamknął się w pokoju numer 21 hotelu Einstein i zażył śmiertelną dawkę nembutalu.
Po tym wydarzeniu Landsman zaczął mieć problemy. Moczył się, utył, przestał mówić, aż w końcu matka wysłała go na terapię do łagodnego i wyjątkowo nieskutecznego lekarza nazwiskiem Melamed. Dopiero dwadzieścia trzy lata po śmierci ojca Landsman odnalazł swój fatalny list w pudelku zawierającym również czystopis niedokończonej biografii Tartakowera. Okazało się, że ojciec Landsmana w ogóle go nie otworzył, nie mówiąc o przeczytaniu. W chwili doręczenia listu od kilku godzin już nie żył.
Gdy pamięć Landsmana potyka się o wspomnienia starych żydowskich szachistów, skulonych w półmroku Cafe Einstein, on sam zmierza pod dom Miśka. Zegarek wskazuje piętnaście po szóstej, ale niebo, pusty bulwar oraz strach, który kamieniem leży Landsmanowi na żołądku, wciąż wskazują na środek nocy. Ze względu na bliskość kręgu polarnego i przesilenia zimowego do świtu zostały jeszcze co najmniej dwie godziny.
Landsman jeździ chevroletem Chevelle Super Sport z 1975 roku, który kupił dziesięć lat temu w przypływie optymistycznej tęsknoty, tak dawno, że już nie odróżnia jego utajonych wad od swoich własnych. W modelu chevelle z ‘71 roku producent zrezygnował z dwóch par żarówek w reflektorach na rzecz jednej pary. Obecnie jedna z żarówek jest przepalona i Landsman, niczym cyklop, posuwa się promenadą niemal po omacku. Przed nim, na cyplu sztucznie usypanym na zalewie Sitka, wznoszą się wysokościowce Szwarcer-Jam, zbite w stadko jak więźniowie chłostani silnym strumieniem wody.
Osiedle Szwarcer-Jam, zbudowane przez rosyjskich sztarkierów na terenach, które aż się proszą o trzęsienie ziemi, powstało w połowie lat osiemdziesiątych, w pierwszych upajających dniach po legalizacji hazardu w kasynach. Wczasy w timesharingu, domy do wynajęcia, garsoniery — takie było zamierzenie, w samym zaś centrum kasyno Grand Jałta i stoły do ruletki. Ale hazard się skończył, zakazany przez ustawę o przestrzeganiu tradycyjnych wartości, i w budynku kasyna mieszczą się obecnie supermarkety KoszerMart, Walgreens, a także outlet Big Macher. Sztarkierzy wrócili do nielegalnego finansowania polityki, totka i gry w kości na statkach zacumowanych tuż za granicą wód przybrzeżnych. Żądni uciech turyści ustąpili populacji mętów z wyższych sfer, imigrantów z Rosji, garstki ortodoksyjnych Żydów oraz przedstawicieli cyganerii i wolnych zawodów, znęconych aurą przebrzmiałego blichtru, która unosi się nad dzielnicą niby wstążka srebrnej lamety na suchej gałęzi.
Читать дальше