Michael Chabon
Związek żydowskich policjantów
Dla Ayelet — baszert
I po morzu pływają w sicie.
Edward Lear,
O żeglarzach Dżamblach (spolszczył Andrzej Nowicki)
Od dziewięciu miesięcy Landsman gnieździ się w hotelu Zamenhof i jak dotąd żaden ze współmieszkańców nie padł ofiarą morderstwa. A teraz ktoś wpakował kulę w łeb gościowi z 208, żydkowi, który podawał się za Emanuela Laskera.
— Nie podnosił słuchawki, nie otwierał drzwi — skarży się nocny portier Tenenbojm, który przyszedł obudzić Landsmana. Landsman mieszka w numerze 505 z widokiem na neon hotelu po drugiej stronie ulicy Maksa Nordaua. Tamten hotel nazywa się Blackpool; to słowo często występuje w koszmarach Landsmana. — Musiałem sobie otworzyć jego pokój.
Nocny portier jest byłym żołnierzem amerykańskiej piechoty morskiej, który samodzielnie uwolnił się z heroinowego nałogu jeszcze w latach sześćdziesiątych, po powrocie z żałosnej wojny na Kubie. Populację gości Zamenhofa otacza wręcz macierzyńską troską — udziela im kredytu i pilnuje, by mieli spokój, kiedy naprawdę tego potrzebują.
— Ruszał pan coś w jego pokoju? — pyta Landsman.
— Tylko gotówkę i biżuterię — odpowiada Tenenbojm.
Landsman wkłada spodnie i buty, po czym naciąga szelki.
Obaj z Tenenbojmem odwracają się i patrzą na klamkę, z której zwisa czerwony krawat w szerokie rude paski, już zawiązany, żeby oszczędzić na czasie. Do następnej zmiany Landsmanowi zostało osiem godzin — osiem godzin życia szczura przyssanego do butelki, uwięzionego w szklanym boksie, wysłanym wiórami. Landsman wzdycha i idzie po krawat, wkłada go przez głowę i podciąga węzeł pod kołnierzyk. Następnie narzuca marynarkę, maca portfel i odznakę w wewnętrznej kieszeni, po czym głaszcze szolema w kaburze pod pachą — obcięty smith wesson, model 39.
— Nie znoszę pana budzić, panie śledczy — mówi Tenenbojm. — Ale zauważyłem, że właściwie pan nie sypia.
— Sypiam — odpowiada Landsman. Podnosi pamiątkę z Wystawy Światowej 1977 roku, szklankę z opalizującego szkła, z którą ostatnio miewa regularne randki. — Tyle że w koszuli i gaciach. — Wznosi szklanką toast za trzydziestolecie Wystawy Światowej w Sitka. Szczytowe osiągnięcie cywilizacji żydowskiej na północy, tak powiadają, i kimże on jest, żeby się spierać? Tamtego lata Mejer Landsman miał czternaście lat i właśnie odkrywał wspaniałość żydowskich kobiet, dla których rok 1977 też stanowił swego rodzaju szczyt. — Siedząc w fotelu. — Wychyla szklankę do końca. — Z szolemem pod pachą.
Zdaniem lekarzy, terapeutów oraz byłej żony, Landsman pije w celach leczniczych, strojąc diody i kryształki swego ducha tępym młotkiem stuprocentowej śliwowicy. Ale prawda jest taka, że duch Landsmana zna tylko dwa stany: pracę i śmierć. Mejer Landsman to najbardziej odznaczony szames w Okręgu Sitka, człowiek, który rozwiązał zagadkę śmierci pięknej Fromy Lefkowic, zamordowanej przez męża kuśnierza, oraz schwytał Podolskiego, Szpitalnego Zabójcę. To dzięki jego zeznaniom zdołano skazać Hajmana Czarnego na dożywocie w więzieniu federalnym — pierwszy i ostatni raz, gdy udało się przygwoździć jednego z tych cwaniaków, wierzbowerów. Ma pamięć recydywisty, jaja strażaka i wzrok włamywacza. Kiedy trzeba zwalczać jakąś przestępczość, Landsman gania po Sitka, jakby petarda wpadła mu w nogawkę; wręcz słychać w tle ścieżkę dźwiękową z przewagą kastanietów. Problem stanowią godziny, gdy Landsman nie pracuje. Wtedy jego myśli wylatują przez otwarte okno niczym luźne kartki z notatnika i czasem trzeba nie lada przycisku, by je zatrzymać.
— Nie znoszę przysparzać panu pracy — mówi Tenenbojm.
Kiedy Landsman służył jeszcze w brygadzie antynarkotykowej, pięciokrotnie wsadzał Tenenbojma do aresztu. To cała podstawa ich przyjaźni. Niemal wystarczająca.
— To nie praca, Tenenbojm — mówi Landsman. — Robię to z miłości.
— Ja tak samo — odpowiada nocny portier. — Z miłości robię jako nocny portier w tym zasranym hotelu.
Landsman kładzie dłoń na ramieniu Tenenbojma i razem jadą ciasną windą przyjrzeć się zmarłemu. To jedyna winda w Zamenhofie: ELEVATORO, jeśli wierzyć napisowi na mosiężnej tabliczce nad drzwiami. Pięćdziesiąt lat temu, kiedy powstawał hotel, wszystkie informacje, zakazy i ostrzeżenia wyryto w mosiądzu w języku esperanto, jednak większość tablic dawno padła ofiarą zaniedbań, wandalizmu albo przepisów przeciwpożarowych.
Ani drzwi pokoju 208, ani futryna nie noszą śladów włamania. Landsman owija klamkę chusteczką i delikatnie trąca drzwi czubkiem mokasyna.
— Miałem dziwne uczucie — mówi Tenenbojm, wchodząc za nim do środka — od razu kiedy zobaczyłem tego gościa. Słyszał pan określenie „człowiek złamany”?
Landsman przyznaje, że sformułowanie wydaje mu się znajome.
— Większość ludzi, których się tak określa, naprawdę na to nie zasługuje — ciągnie Tenenbojm. — Przede wszystkim, moim zdaniem, większość ludzi nie ma nic, co można by złamać. Ale ten Lasker? Był niczym patyk, który jak się przełamie, to on zaczyna świecić. Nu, pan wie? Przez parę godzin. I w środku słychać chrzęst tłuczonego szkła. Dobra, dajmy spokój. To tylko takie dziwne uczucie.
— Ostatnio wszyscy mają dziwne uczucia — mruczy Landsman, który w swoim czarnym notesie opisuje sytuację w pokoju, chociaż jest to kompletnie zbędne, bo rzadko zdarza mu się zapomnieć jakiś szczegół. Wspomniana już nieformalna federacja lekarzy, psychologów oraz byłej małżonki wielokrotnie przepowiadała Landsmanowi, że alkohol zabije w nim dar pamięci, lecz jak dotąd, ku jego ubolewaniu, prognoza się nie sprawdziła. Na razie nic nie mąci wizji przeszłości. — Musieliśmy założyć osobny telefon, żeby obsłużyć skargi.
— Przyszły dziwne czasy dla Żydów — zgadza się Tenenbojm. — Bez dwóch zdań.
Na toaletce z laminatu leży stosik książek w miękkiej oprawie. Przy łóżku Lasker rozstawił szachownicę; wygląda na to, że przeglądał partię, niechlujną grę środkową z królem czarnych pod atakiem na środku deski i przewagą dwóch figur u białych. To tani komplet — tekturowa szachownica składa się na pół, a bierki są wydrążone, zatkane od spodu plastikowymi koreczkami.
Stojąca lampa przy telewizorze ma trzy klosze, lecz tylko jedna żarówka się pali. Poza tym, jeśli nie liczyć świetlówki w łazience, wszystkie żarówki w numerze są wykręcone lub przepalone. Na parapecie leży opakowanie popularnego środka przeczyszczającego, dostępnego bez recepty. Okno jest uchylone o dopuszczalny cal i metalowe żaluzje szczękają co kilka sekund w ostrych podmuchach wiatru znad zatoki Alaska, niosących kwaśny odór drewnianej pulpy, woń paliwa okrętowego oraz zarzynanego i puszkowanego łososia. Wedle słów Noch Amol, pieśni, której Landsman, tak jak każdy alaskański Żyd z jego pokolenia, nauczył się w szkole, woń wiatru znad zatoki to dla żydowskich nosów zwiastun obietnicy, szansy, świeżego startu. Noch Amol — Jeszcze Raz — pochodzi z początku lat czterdziestych, z epoki Niedźwiedzi Polarnych, i podobno jest wyrazem wdzięczności za kolejne cudowne ocalenie, jednak ostatnio sitkańscy Żydzi zaczęli w niej słyszeć głównie nutę ironii, obecną przecież od początku.
— Znałem sporo żydowskich szachistów, którzy brali herę — mówi Tenenbojm.
— Ja też — przytakuje Landsman, spoglądając na zmarłego, i uświadamia sobie, że widywał go w Zamenhofie. Istny ptaszek. Drobny. Jasne oczko, zadarty dzióbek. Rumieniec na policzkach i szyi, być może trądzik różowaty. Nie beznadziejny przypadek, nie śmieć, nie całkiem na straty — po prostu żydek, właściwie niewiele się różniący od Landsmana, tylko narkotyk wybrał sobie inny. Czyste paznokcie. Zawsze krawat i kapelusz. Raz nawet czytał książkę, zaopatrzoną w przypisy. Teraz leży na brzuchu na rozkładanym tapczanie, zwrócony twarzą do ściany, ubrany jedynie w przepisowe białe gatki. Rude włosy, rude piegi, policzki pokryte złocistą szczeciną trzydniowego zarostu. Cień podwójnego podbródka — pozostałość, sądzi Landsman, po tłustym chłopczyku, który bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Oczy wychodzące z przekrwionych orbit. Na potylicy widoczny mały, przypalony otwór i kropla krwi. Żadnych śladów walki. Nic, co by wskazywało, że wiedział, czego się spodziewać, lub choćby rozpoznał chwilę, gdy to coś nadeszło. Na łóżku, zauważa Landsman, nie ma poduszki. — Gdybym go spotkał, może zagrałbym partyjkę.
Читать дальше