Van klęczała obok mnie.
– Daj mi ten telefon – syknęła ze złością.
Wyłowiłem go z kieszeni i jej podałem.
Poczułem zażenowanie, więc przestałem płakać i usiadłem. Wiedziałem, że po twarzy spływa mi katar. Van patrzyła na mnie z czystą odrazą.
– Musisz uważać, żeby nie zapadł w hibernację – powiedziałem. – Tutaj jest ładowarka.
Wygrzebałem ją ze swojego plecaka. Nie przespałem pełnej nocy od czasu, gdy ją kupiłem. Ustawiłem budzik w telefonie tak, żeby dzwonił co dziewięćdziesiąt minut i budził mnie, żebym mógł powstrzymać komórkę przed hibernacją.
– Nie zamykaj go.
– A nagranie?
– Z tym będzie trudniej – stwierdziłem. – Wysłałem kopię do siebie, ale nie mam już dostępu do Xnetu.
W ostateczności mogłem iść do Nate'a i Liama i ponownie skorzystać z ich Xboksa, ale wolałem nie ryzykować.
– Słuchaj, dam ci swój login i hasło do serwera Partii Piratów. Żeby się tam dostać, będziesz musiała skorzystać z TOR-a, Departament Bezpieczeństwa na pewno sprawdza ludzi logujących się na tym serwerze.
– Twój login i hasło – powtórzyła z lekkim zdziwieniem.
– Ufam ci, Van. Wiem, że mogę ci zaufać. Potrząsnęła głową.
– Ty nigdy nie ujawniasz swoich haseł, Marcus.
– Myślę, że teraz to już nie ma znaczenia. Albo ci się uda, albo ja... albo koniec z Marcusem Yallowem. Może dostanę nową tożsamość, ale nie sądzę. Myślę, że mnie dorwą. Chyba od samego początku wiedziałem, że pewnego dnia mnie złapią.
Teraz spojrzała na mnie ze wściekłością.
– Co za strata. A tak w ogóle, to po co ci to było?
Chyba nie mogła powiedzieć niczego, co mogłoby mnie bardziej zranić. To było jak kolejny kopniak w brzuch. Co za strata, wszystko na darmo. Darryl i Ange przepadli. Może nigdy nie ujrzę już swojej rodziny. W dodatku Departament Bezpieczeństwa pogrążył moje miasto i kraj w przytłaczającej, irracjonalnej psychozie, w której w imię walki z terroryzmem wszystkie chwyty są dozwolone.
Van wyglądała tak, jakby czekała, aż coś powiem, ale ja nie miałem już nic do powiedzenia, więc odeszła.
Kiedy dotarłem do „domu” – namiotu rozkładanego nocą pod estakadą w Mission – Zeb czekał na mnie z pizzą. Miał bezpodłogowy namiot z nadwyżek wojskowych, na którym widniał napis: PROGRAMOWA RADA BEZDOMNYCH Z SAN FRANCISCO.
To była pizza Domino’s, zimna i stwardniała, ale mimo to przepyszna.
– Chcesz trochę ananasa?
Zeb uśmiechnął się do mnie protekcjonalnie.
– Freeganie nie mogą wybrzydzać – powiedział.
– Freeganie?
– Tak jak weganie, ale my jemy tylko darmowe żarcie.
– Darmowe żarcie?
Znowu się uśmiechnął.
– No wiesz, darmowe żarcie, zupełnie za free. Z darmowego sklepu.
– Ukradłeś to?
– Nie, baranie. To jest z takiego innego sklepu. Takiego małego za sklepem. Z niebieskiej blachy. O takim ostrym zapachu.
– Wyjąłeś to ze śmietnika?
Odrzucił głowę do tyłu i się roześmiał.
– Dokładnie. Szkoda, że nie widzisz swojej miny. Stary, to jest OK. Nie była zepsuta. Była świeża, popieprzyły im się zamówienia. Wyrzucili ją w pudełku. Przed zamknięciem posypali wszystko trutką na szczury, ale jeśli tam szybko pójdziesz, nic ci nie będzie. Powinieneś zobaczyć, co wyrzucają ze sklepów spożywczych! Zaczekaj do śniadania. Nie uwierzysz, jaką ci zrobię sałatkę owocową. Jak tylko jedna truskawka w opakowaniu zrobi się trochę zielona i zarośnie futerkiem, od razu wszystko wyrzucają...
Wyłączyłem się. Pizza była smaczna. To, że leżała w kontenerze na śmieci, nie znaczy, że była skażona czy coś takiego. Jeśli była wstrętna, to tylko dlatego, że pochodziła z Domino's – najgorszej pizzerii w mieście. Nigdy nie lubiłem ich żarcia i całkowicie z niego zrezygnowałem, gdy odkryłem, że wspierali finansowo grupę megastukniętych polityków, którzy uważali, że globalne ocieplenie i ewolucja to spisek satanistów.
Mimo to ciężko mi było pozbyć się uczucia obrzydzenia.
Ale można też było na to spojrzeć z drugiej strony. Zeb wyjawił mi w tajemnicy coś, czego nie przewidziałem: gdzieś tam istniał cały ukryty świat, w którym można było funkcjonować, nie uczestnicząc w systemie.
– Freeganie, co?
– Jogurty też – powiedział, potakując energicznie. – Do tej sałatki owocowej. Wyrzucają je już dzień po przeterminowaniu, ale przecież one nie psują się o północy. Zacznijmy od tego, że to przecież jogurt, czyli w zasadzie zepsute mleko.
Przełknąłem. Ta pizza smakowała zabawnie. Trutka na szczury. Zepsuty jogurt. Spleśniałe truskawki. Pewnie trochę czasu minie, zanim się do tego przyzwyczaję.
Ugryzłem kolejny kęs. Pizza Domino's nie smakowała właściwie aż tak ohydnie, pod warunkiem że była za darmo.
Po tym długim, emocjonalnie wyczerpującym dniu śpiwór Liama był ciepły i zachęcający. Van zdążyła się już pewnie skontaktować z Barbarą. Przekazała jej nagranie i zdjęcie. Rano miałem do Barbary zadzwonić, żeby się dowiedzieć, co jej zdaniem powinienem dalej robić. Miałem pojawić się jako żywy dowód zaraz po tym, jak to opublikuje.
Zamknąłem oczy i rozmyślałem nad tym wszystkim. Zastanawiałem, jak to będzie, gdy się ujawnię przed jednym z tych wielkich, wspartych na kolumnach budynków Civic Center, przed tymi wszystkimi kamerami szukającymi osławionego M1k3ya.
Zacząłem odpływać, a odgłosy samochodów piszczących ponad naszymi głowami zmieniły się w szum oceanu. Nieopodal rozbite były inne namioty, namioty bezdomnych. Kilku z nich spotkałem tego popołudnia, zanim zapadł zmrok i wszyscy udaliśmy się, aby przycupnąć obok naszych namiotów. Byli starsi ode mnie, wyglądali marnie i szorstko. Nie zachowywali się agresywnie ani nie przypominali szaleńców, lecz raczej ludzi, którym się nie powiodło lub którzy podjęli złe decyzje, albo jedno i drugie.
Musiałem zasnąć, bo pamiętam dopiero moment, w którym ktoś zaświecił mi w twarz oślepiająco jasnym światłem.
– To on – powiedział jakiś głos dobiegający zza wiązki promieni.
– Zarzuć mu worek na głowę – rozkazał drugi głos. Głos, który często słyszałem w moich snach, głos, który do mnie przemawiał, domagając się, żebym ujawnił swoje hasła. Głos Miss Gestapo.
Ktoś szybko zarzucił mi worek na głowę i zacisnął go tak mocno na gardle, że zakrztusiłem się i zwróciłem całą freegańską pizzę. Podczas gdy ja dławiłem się i krztusiłem, czyjeś mocne ręce związały mi nadgarstki, a potem kostki. Przeturlali mnie na nosze, podnieśli i wnieśli po kilku dźwięczących metalowych stopniach do jakiegoś pojazdu. Upuścili mnie na wyściełaną czymś podłogę. Po zamknięciu drzwi z tyłu samochodu nie dochodził mnie żaden odgłos. Obicie wygłuszyło wszystkie dźwięki oprócz mojego kaszlu.
– Witam ponownie – powiedziała. Gdy zaraz za mną wdrapywała się do furgonetki, poczułem, że samochód się zakołysał. Wciąż się krztusiłem, próbując złapać oddech. W ustach miałem pełno wymiocin, które spływały mi do tchawicy.
– Nie pozwolimy ci umrzeć – powiedziała. – Jeśli przestaniesz oddychać, zadbamy o to, żebyś znowu zaczął. Więc się o to nie martw.
Zacząłem mocniej kasłać. Sączyłem powietrze małymi łyczkami. Trochę przedostawało się do wewnątrz. Moją klatką piersiową i plecami wstrząsał głęboki, dręczący kaszel, uwalniając kolejne porcje rzygowin. Więcej powietrza.
– Widzisz? – rzuciła. – Nie jest najgorzej. Witaj w domu, M1k3y. Zabierzemy cię w wyjątkowe miejsce.
Читать дальше