Nie ruszyłem się z miejsca. Ambasador zakończył program składania samego siebie w ofierze. Wybuch zniszczył go od środka, światła maszyny zgasły, a ja trwożnie zastanawiałem się przez chwilę, jak śmiałem podjąć taką decyzję za cały świat, nie konsultując jej z nikim.
Potem zaśmiałem się z siebie. Było trochę za późno na zastanawianie się, czy powinienem się bawić w Boga. Zabawa już się skończyła.
Pył wybuchu opadł. Zadanie moje zostało wykonane. Postanowiłem, mimo wszystko, nadal żyć po jego zakończeniu, a to znaczyło, że będę musiał podjąć decyzje, których, jak sądziłem, nigdy już nie będę musiał podejmować. Dokąd pójść? Co zrobić z resztą mego życia?
Kiedy szedłem przez pola na wschód od Muelleru nad Rzeką, wiedziałem już, dokąd pójdę. Na wyspie, pośrodku jeziora w Ku Kuei, Saranna powiedziała: „Wróć jak najszybciej. Wróć, kiedy będziesz jeszcze na tyle młody, żeby mnie pożądać. Gdyż ja mam zamiar pozostać wiecznie młoda”.
Nie byłem już młody, przynajmniej według ścisłej definicji tego słowa. Ale pragnąłem Saranny. Być może tęskniłem tylko do tej niewinności, gdy jako dzieci kochaliśmy się nad rzeką, nie pamiętając o bólu, który może nadejść i z pewnością nadejdzie. Pragnąłem jej jednak bardziej, niż czegokolwiek w świecie, nie dlatego że moja namiętność była tak wszechogarniająca, ale dlatego że wszystkie inne rzeczy, których pragnąłem, były albo boleśnie spełnione, albo tak niemożliwe do osiągnięcia, że z nich zrezygnowałem. Ona jedna pozostała. Ona i dziwny, spokojny kraj biednych, lecz łagodnych ludzi, którzy wypasali owce przy skałach nad Morzem Humpińskim.
Przyszedłem do Ku Kuei w czasie rzeczywistym i miałem uciechę, gdy kilkoro młodych, nie wiedząc, kim jestem, próbowało bawić się ze mną w gry szybkoczasowe. Z łatwością poradziłem sobie z ich strumieniami czasowymi i pozostałem w czasie rzeczywistym, bez względu na to, co wyprawiali. Musiało to ich zmartwić i zawołali kogoś starszego, bardziej wprawnego. Dlatego właśnie Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko przyszedł mnie przywitać.
Kiedy pojawił się w polu widzenia, wrzasnął, śmiejąc się i wyciągając ręce:
— Jeziorny Pijak! Na zawsze stracony! Mój najgorszy uczeń, daję go jako negatywny przykład wszystkim dzieciom przychodzącym do mnie na naukę. Nie było cię tyle czasu, nawet nie wiadomo ile, kto by zrachował czas? Ale to było bardzo długo, stary draniu, i chodźże, chodźże, śpieszmy się!
Pośpieszyliśmy. Tłusty Ku Kuei prowadził żywo. Upajałem się leśnym powietrzem. Las nie był dla mnie tym typem środowiska, który nazwałbym domem, ale ten las był cmentarzem mego ojca oraz ostatnim miejscem, w jakim przebywałem, gdzie ktoś mnie jeszcze kochał, jako syna i jako kochanka.
— Saranna — powiedziałem, a Człowiek, Który Wie O Tym Wszystko spojrzał zaskoczony. — Pieniek — przypomniałem mu, a on się zaśmiał.
— Ach, ona. Ona… to niewiarygodne. Dobra uczennica, jak na człowieka z zewnątrz. Teraz nazywa się Kamień, Pani Kamień, ponieważ stoi tam w cholernie wolnym czasie, najpowolniejszym, jakiego ktokolwiek próbował. Czy chcesz ją zobaczyć?
Czy chciałem ją zobaczyć? Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo tego chcę, dopóki się tam nie zatrzymałem i nie uświadomiłem sobie, że ona stoi, tak jak stała, kiedy odchodziłem przed laty: sześcioma subiektywnymi, a trzema prawdziwymi. Jej ręce były wciąż do mnie wyciągnięte. Jej wargi stale były otwarte po wypowiedzeniu ostatnich słów. Łzy wypłynęły z jej oczu, ale jednak pierwsze ich krople nie dopłynęły jeszcze do podbródka.
Wpatrywałem się w nią i ostatnie sześć lat opadło ze mnie. Opuściłem ją zaledwie przed chwilą. Podszedłem do niej blisko, zwalniając swój czas; zwolniłem go bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zwolniłem, aż drzewa wydawały się plamą i wtedy, w końcu, jej łzy zaczęły się poruszać, a jej oczy ujrzały mnie, na jej twarzy pojawiła się nadzieja. Saranna rzekła:
— Lanik, zmieniłam zdanie. Nie chcę być wiecznie młoda. Zabierz mnie ze sobą.
Objęła mnie, a ja ją. Pocałowałem ją w policzek, zanim wysechł.
— Nie było mnie sześć lat — powiedziałem.
— Sza! — rzekła.
— Czyniłem okropne rzeczy.
— Nie muszę o tym wiedzieć.
— Nie jestem dobrym człowiekiem.
Tylko mnie pocałowała i szepnęła:
— Wystarczająco dobrym dla mnie.
Uśmiechnęła się i stopniowo wyszliśmy z czasu wolnego. Świat przestał być plamą, a my znowu znaleźliśmy się w Ku Kuei. Dookoła nas zgromadziły się setki ludzi. Nie rozpoznałem nikogo.
— Dlaczego nas obserwujecie? — zapytałem.
Jakiś tłuścioch odpowiedział:
— Ponieważ ludzie nam powiedzieli, że Kamienni Kochankowie przyśpieszają do czasu rzeczywistego i przybyliśmy, by to zobaczyć.
— Kamienni Kochankowie?
— Ludzie rodzili się, starzeli i umierali, i widzieli, jak wy dwoje poruszaliście się tylko centymetr czy dwa, albo uśmiechnęliście się, czy też powiedzieliście pojedyncze słowo. Wyglądaliście na bardzo przejętych. Cokolwiek mówiliście, wydawało się mieć dla was ogromne znaczenie. To wcale nie było zabawne. Powstała jakby moda. Ludzie szukają teraz celów. To wszystko komplikuje.
— Jak długo? — zapytałem.
— Sądzę, że dwieście, trzysta lat — odpowiedział. — Ale teraz spodziewam się, że będziecie po prostu zwykłymi ludźmi.
— Mam taką nadzieję — rzekłem. Saranna uśmiechnęła się.
Opuściliśmy las i udaliśmy się na wschód, aż dotarliśmy do Britton i w najbardziej wysuniętej na wschód części wschodniego półwyspu Britton doszliśmy do Humping. Nic tu się nie zmieniło w ciągu ostatnich kilku wieków. W domu na urwisku rządził nowy lord, ale nazywał siebie dziedzicznym nazwiskiem Barton. W miejscu, gdzie stał dom Glaina i Vran, był teraz ogród i czyjś inny dom znajdował się o parę metrów dalej, ale ten dom był też pełen dzieci i nic się nie zmieniło. Ludzie byli wciąż biedni, wciąż milkliwi i wciąż dobrzy do głębi serca. Saranna i ja zbudowaliśmy chatę z murawy tuż nad morzem, gdzie od razu zacząłem uczyć ją wszystkiego, czego się kiedyś sam nauczyłem. Po pewnym czasie przyszedł jakiś pasterz zobaczyć, czym się zajmujemy. Uleczyłem jego bolące stawy, a Saranna wyleczyła jego chore jagnię i wtedy wszyscy wiedzieli już, kim jestem. Nazywali mnie „Człowiek Wiatru”, a Sarannę „Panią Człowieka Wiatru”, a wkrótce po prostu „Panią Wiatru” i chociaż lud Humping nas kochał, nie mógł kochać nas tak, jak my kochaliśmy ich. Legenda o Człowieku Wiatru była dobrze znana: przybył znikąd i zamieszkał z Glainem i Vran, lecząc ludzi i czyniąc dobro, dopóki ktoś nie opowiedział o tym lordowi z domu na urwisku. Wtedy Człowiek Wiatru odszedł i nigdy już nie wrócił. Tym razem, przyrzekli sobie, będzie inaczej. I przez wszystkie te lata, gdy tam mieszkaliśmy, lord z domu na urwisku nigdy nas nie szukał.
Humpersów nie dziwi to, że chociaż oni starzeją się i umierają, my się nie starzejemy. Żyjemy tak długo, że leczymy dzieci, których pradziadom zestawialiśmy połamane nogi, kiedy tamci byli dziećmi. Prowadzimy spokojne życie, ale dobre, i czasami razem z Saranną planujemy mieć dzieci. Kiedy jednak będziemy je mieli, przestaniemy zmieniać samych siebie. Kiedy dorosną nasze wnuki, zestarzejemy się i umrzemy, tak jak to robią wszyscy. Dzieci nie potrzebują wiecznie żyjących rodziców.
Ale nie jesteśmy do tego całkowicie gotowi. Życie jest dla nas dostatecznie słodkie bez dzieci, chociaż patrzę na Sarannę i widzę, że nie potrwa to już długo; patrzę na siebie i widzę, że prawie jestem gotów. I to też będzie dobra rzecz. Sądzę, że nawet śmierć będzie rzeczą dobrą, nie dlatego że jest zakończeniem dawnej goryczy, ale dlatego, że jak wierzę, nadejdzie jako ostatni z ostrych smaków, które upewniają mnie, że żyję.
Читать дальше