— Wciąż jeszcze będziecie mnie słyszeć. Mam jeszcze pracę do wykonania. Przyczynię wam więcej cierpień.
— Wykonuj swoją pracę — odparł. — Mam nadzieję, że kiedyś krew zmyje się z twoich rąk.
— Pilnujcie swego żelaza. Trzymajcie je w bezpiecznych miejscach. Nie pozwólcie mu zardzewieć.
Uśmiechnął się (okropna rzecz w tym momencie, a jednak bardziej zadziwiająca i odświeżająca od deszczu), uściskał mnie i powiedział:
— Kiedy poprzednio nas opuszczałeś, myślałem, żeś mnie zdradził. Nie rozumiałem, Laniku. Myślałem, że skoro ci ufałem, to znaczy, iż będziesz zawsze działał w taki sposób, jak ja chcę. Myślę, że może stanę się znów młody i niech ktoś inny będzie przywódcą. Miałem wystarczającą porcję odpowiedzialności na całe życie.
— A ja na dziesięć żyć — odpowiedziałem.
Ucałował mnie i uściskał, a potem odesłał mnie stamtąd. Szedłem na wschód, ku Huss. Gdzieś po drodze znalazłem swe ubranie — umieszczono je, starannie złożone, na mej drodze. Na wierzchu leżał mój nóż. Było to błogosławieństwo Schwartzów, odpuszczenie z góry morderstw, które miałem jeszcze popełnić.
Włożyłem ubranie, ująłem nóż w dłoń i przeszedłem znów w czas szybki. Przez następne trzy lata własnego czasu nie odzywałem się do nikogo i nie słyszałem niczyjego głosu; spędzałem dni idąc, mordując, słuchając krzyków umierających i umarłych, słysząc wrzask ziemi i wiedząc, że któregoś dnia dopadnę ostatniego, wszyscy będą martwi i nigdy więcej nie będę musiał zabijać.
Percy’ego Bartona zabiłem ochoczo, gdyż ta stara kobieta zwiodła i zamordowała mego przyjaciela. Ale jej śmiertelne wrzaski szarpały mą duszę równie mocno jak wrzaski Mwabao Mawy, mimo że tamta (nie, tamten, łysy biały człowiek rządzący narodem dumnych, nieświadomych czarnych) kojarzyła mi się z piękną pieśnią poranną. Nie było różnicy. I znienawidzeni, i lubiani umierali tak samo; mój nóż równie trudno wchodził w gardło Percy’ego Bartona, jak w gardło Mwabao Mawy.
Niszczenie Ambasadorów było łatwiejsze, gdyż ziemia nie protestowała przy ich śmierci. Były to maszyny, i tak pozbawione życia. Musiałem tylko łamać pieczęcie z napisem: „Ostrzeżenie! Manipulowanie spowoduje zniszczenie tego urządzenia i śmierć wszystkich w promieniu 500 metrów.”, a następnie odchodzić w czasie szybkim prędzej, niż mogła dogonić mnie fala wybuchu.
Zabijałem wzdłuż drogi, która zaczynała się w zrujnowanych krajach graniczących z Anderson; odwiedzałem każdą stolicę każdej Rodziny, by mieć pewność, że znalazłem i zabiłem wszystkich Andersonów i że nie ocalał żaden Ambasador. Ponieważ byłem w najszybszym z moich strumieni czasowych, zabrało mi to tydzień czasu normalnego. Wyprzedzałem wszystkich posłańców. Ludzie zorientowali się tylko, że nagła plaga wymiotła z ich świata władców razem z Ambasadorami.
Zastanawiałem się, co pomyśleli ludzie, kiedy znaleźli ciało starej kobiety siedzącej na tronie Percy’ego Bartona. Czy skojarzyli sobie te dwie postacie? Czy też mieli się zawsze zastanawiać, kogo właściwie znaleźli, i nigdy nie wiedzieć, gdzie podział się ich król?
Nie było sensu prowadzić rachuby czasu w tej długiej drodze znaczonej zabójstwami. Pod jej koniec, po tygodniu, miałem, według mojej najlepszej oceny, około dwudziestu czterech lat. Kiedy mój Ojciec miał dwadzieścia cztery lata, byłem już na świecie. Ojciec bawił się ze mną rano, a w południe wychodził i wiódł swych ludzi do walki. Nie miałem dzieci, ale moich morderstw nie mogłem traktować tak lekko jak Ojciec. Nie wiedział, że można inaczej, i myślał, że zabijanie czyni z niego dobrego króla. Ja nie mogłem powołać się nawet na to wątpliwe królewskie prawo do popełniania morderstw, natomiast wiedziałem dokładnie, jaki jest ich rzeczywisty koszt. Mój wiek, liczony w latach, nie był sędziwy, ale w głębi serca czułem się nieznośnie stary, a moje własne ciało przytłaczało mnie i nużyło.
Zostało jednak jeszcze jedno miejsce, którego nie odwiedziłem. Kiedy już zniszczyłem inne Ambasadory i wszyscy inni Andersonowie byli martwi, zabicie jednego z nich wciąż leżało przede mną — zabicie tego, który był moim bratem, Dintem; tego, który zniszczył mego ojca; tego, który wyzuł mnie z mego dziedzictwa; tego, którego nienawidziłem, z którym rywalizowałem i na którego oburzałem się w ciągu wszystkich naszych wspólnych lat; tego, który w nie wyjaśniony sposób nadal pozostawał moim bratem, bez względu na to, jak mocno byłem przekonany, że nim nie był.
Czy Lord Barton mógłby zabić człowieka, którego kiedyś uważał za swego syna? Czy ja mogłem zabić Dintego?
Znajdę odpowiedź na te pytania, kiedy nadejdzie czas. Przybyłem więc w końcu do Mueller nad Rzeką i po raz pierwszy od lat wszedłem do jakiegoś miasta nie skrycie, w czasie szybkim ale jawnie. Byłem Lanikiem Muellerem, a to miejsce było niegdyś moim domem, i bez względu na to, czy chcą mnie tutaj, czy nie, chciałem przybyć dumnie i w końcu, kiedy wszyscy Andersonowie będą już martwi, zdać sprawozdanie z pracy, którą wykonywałem, i z pracy, którą już wykonałem. Świat uważał Lanika Muellera za potwora, wówczas kiedy nim jeszcze nie byłem. Teraz, gdy się nim stałem, chciałem, żeby o tym wiedzieli. Nawet ci, których uważa się za złych, pragną, by wiedziano o ich czynach.
Wszedłem do komnaty, gdzie Dinte siedział na tronie i pewnym krokiem wystąpiłem na jej środek. Chociaż niewielu mnie rozpoznało, gdyż nawet ci, którzy mnie znali, widzieli mnie ostatnio jako piętnastoletniego chłopaka, to jednak szept „Lanik Mueller” rozszedł się po pokoju. Oczy wszystkich zwróciły się na mnie i przez chwilę wszyscy bali się zareagować.
Mój brat Dinte wstał z tronu, wyciągnął sztywno ramiona i nienaturalnie głośno rzekł:
— Cóż, bracie. Czy przybyłeś w końcu objąć swój tron?
Usunął się, bym mógł zasiąść, gdzie zgodnie z prawem powinienem zasiadać. Rozkazał, by ludzie uklękli, kiedy wchodziłem na podium. Uklękli. Dinte czekał uśmiechnięty, witając mnie.
Wyobrażałem sobie różne wersje tej sceny, ale taka nigdy nie przyszła mi na myśl. Jednak przez dość długą chwilę taki rozwój wydarzeń wydał mi się jedynie słuszny: brat uzurpator staje twarzą w twarz z wędrowcem, który dotarł wreszcie do domu i ochoczo ustępuje, by prawowity następca zajął należne mu miejsce.
Planowałem, że wkroczę, nazwę Dintego zdrajcą i mordercą, po czym na oczach całego dworu zadźgam go na śmierć. Nic nie robiłbym sekretnie — to nie miał być Jeziorny Pijak, Człowiek Wiatru czy Nagi Człowiek dokonujący aktu sprawiedliwości na siewcy złudzeń z Anderson. To miał być Lanik Mueller, wykonujący sprawiedliwy wyrok na swym bracie Dintem, uzurpatorze, który wygnał swego ojca do lasu Ku Kuei, gdzie ten zmarł.
Teraz Dinte pozbawił mnie tej satysfakcji. Kiedy tak chętnie (chociaż wiedziałem, że to kłamstwo) usunął się, aby zrobić mi miejsce, to jawne zabicie go byłoby tylko dodatkowym rozdziałem legendy o tym, jak to Lanik Mueller, jako Andrew Apwiter, wrócił do życia, by ponownie zaprowadzić na świecie chaos. Tak więc, niechętnie, zanim Anderson, który krył się za twarzą Dintego, mógł mnie, nieświadomego, zabić, wszedłem w czas szybki i zrobiłem krok naprzód, co oznaczało, że dla wszystkich obecnych praktycznie zniknąłem.
Lecz Dinte nie zmienił się w Andersona, w jakiegoś pomarszczonego mężczyznę lub kobietę w średnim wieku, których spodziewałem się zobaczyć w czasie szybkim. Zamiast tego ukazało mi się stworzenie z czterema ramionami i pięcioma nogami, dwoma zestawami męskich genitaliów absurdalnie kontrastujących z trzema piersiami, obwisłymi jak u kobiety w średnim wieku. Jeśli zobaczyłbym taką istotę w zagrodzie, nie byłbym zdziwiony. Ale spodziewałem się Andersona, a to był albo niewiarygodny potwór, albo radykalny regenerat z Mueller. A któż z Mueller mógł stać się siewcą złudzeń?
Читать дальше