Widoczność nie była zbyt dobra. Atmosfera zawierała dużo pary wodnej.
Paliwa miałam zaledwie na. dwie minuty stania w powietrzu. Pomknęłam w górę na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i, rozglądając się na wszystkie strony, pilnie obserwowałam strzałki autonawigatora.
W ciągu kilku sekund odnalazłam położenie źródła sygnałów.
— Sto trzydzieści osiem stopni, odległość około kilometra — meldowałam pośpiesznie.
— Leć tam! — rozkazał Szu.
Pomknęłam w kierunku wskazanym przez autonawigator.
Leciałam nisko, tuż nad dachami budowli, poprzecinanych szczelinami „ulic”. Niespodziewanie ujrzałam pod nogami wolną owalną przestrzeń. Działając niemal odruchowo, wylądowałam na małym, okrągłym placyku. Na środku dostrzegłam jakiś błyszczący przedmiot. Rzuciłam się ku niemu z okrzykiem:
— Radiolatarnia! Szu! Ast! Radiolatarnia. Mam ją! Odpowiedziało mi milczenie. Widocznie ściany budowli utrudniały łączność radiową. Potwierdzał to zresztą całkowity brak obrazu na ekranie wideofonu.
— Szu! Ast!
Wsłuchałam się w ciszę. Jakby z daleka dochodziły mnie dźwięki rozmowy. Szu rozmawia z Ast — przemknęło mi przez głowę i naraz przypomniał mi się sen. Przecież ów plac był zupełnie podobny do placu ze snu!
— …wielokrotne… odbicie… Nie sądzę… — dobiegły mnie naraz pojedyncze słowa rozmowy. Głosy stawały się — z każdą sekundą wyraźniejsze. Mogłam już zrozumieć całe zdania:
— To musi być gdzieś niedaleko…
— Tak. Kierunek określiłam bardzo dokładnie.
Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Serce łomotało mi w piersi. To były głosy Deana i Zoe!
— Zdaje się, że Io tu — odezwała się znów Zoe.
Z wąskiej szczeliny między dwoma budowlami wysunęła się sylwetka młodej kobiety. Na szczycie hełmu połyskiwał obiektyw aparatu dla niewidomych. Obok biegł Ro w psim skafandrze.
— Zoe! Dean! — rzuciłam się naprzód. Zza zakrętu wysunęła się druga itrzecia postać. Przez szyby hełmów ujrzałam wpatrzone we mnie z ogromnym zdziwieniem twarze Jaro i Deana.
— Daisy!
Dean skoczył ku mnie i porwał mnie w ramiona. Czułam, że mam oczy pełne łez.
— Gdzie Szu i Ast? — usłyszałam niespokojny głos Jara.
— Żyją! Są niedaleko stąd!
— A mnie się śniło, że cię spotkałam! Wszystko się sprawdza, wszystko — w głosie Zoe przebijało ogromne zdziwienie. Wysunęłam się z objęć Deana i podeszłam do Zoe.
— Więc tobie się śniło, że mnie spotkałaś?
— Tak. Powiem szczerze: nie wierzyłam w ten sen. Nie wierzyłam, że wy żyjecie, że istnieje w ogóle jakaś radiolatarnia. Byłam pewna, że to sygnały Niewidzialnych.
— Czyje sygnały?
— Niewidzialnych. Tak nazywamy mieszkańców tej planety. Myśleliśmy, że to oni mamią nas, naśladując sygnały radiolatarni.
— A więc to nie wasz sygnalizator?
— Skąd! Zniszczeniu uległy wszystkie aparaty, nawet podręczne torby.
— A kosmolot?
— Nie istnieje!
— To jest wasza radiolatarnia! — powiedział Jaro, podając mi aparat. — Poznaję po numerze.
Wzięłam do ręki sygnalizator. Na osłonie przeciwmagnetycznej pudełka widniały dwa wgniecenia. Poznałam te wgniecenia. Radiolatarnia pochodziła z torby, którą miałam na sobie w chwili zasypania błękitnym „piaskiem”.
Otworzyłam pośpiesznie torbę. Nie brakowało żadnego sygnalizatora. Wszystkie znajdowały się na swoich miejscach. Zaczęłam wydobywać aparaty z torby i porównywać. Jaro zrozumiał w lot, czego szukam.
— Patrz! Ten! Ten sam! — zawołał, chwytając znaleziony na placyku sygnalizator. — A to dopiero niezwykła historia! Trzymał w dłoniach dwie identyczne radiolatarnie. Tak identyczne, że nawet przypadkowe zarysowania powierzchni były odtworzone z drobiazgową dokładnością.
— Niewidzialni… — wyszeptał Dean. W głosie jego wyczułam strach i podziw.
Pierwsze objawy wystąpiły właściwie już w trzy ziemskie dni po zagładzie kosmolotu. Były to przede wszystkim nudności i senność. Ale Zoe nie podejrzewała zupełnie, jakie mogą być tego rzeczywiste przyczyny. Wszak taka reakcja organizmu na ostatnie wstrząsające przeżycia wydawała się zupełnie naturalna.
Nawet kiedy wyczuła pod elastyczną powłoką skafandra, że piersi jej jakby się powiększyły, był to dla niej po prostu przejaw jakichś zaburzeń hormonalnych i nic poza tym. Jej lekarska wiedza w tym dziwnym świecie nie miała przecież większej wartości. Typowe objawy?
To nie miało znaczenia! Tyle niezwykłości działo się wokół nich, dlaczego nie miałyby występować również jakieś niezwykłe zmiany w organizmie? Zbyt wiele było nie rozwiązanych zagadek, aby zastanawiać się nad każdą.
Na przykład sprawa katastrofy kosmolotu. Dla nas kosmolot znikł bez śladu pod górą błękitnego „piasku”, w miejscu gdzie wylądował. Tymczasem dla Jara, Zoe i Deana wydarzenie to miało inny zupełnie przebieg.
Gdy stożek pyłu zaczął opadać na plac, Jaro poderwał maszynę do lotu. Kosmolot znalazł się najpierw w centrum, później bliżej brzegu wirującego grzyba, miotany na wszystkie strony. Powietrze, w którym unosiły się owe pyły, było niezwykle silnie zjo-nizowane, tak iż wszelkie urządzenia radiolokacyjne przestały dawać przydatne do nawigacji wskazania. W każdej chwili spodziewano się katastrofy.
Na szczęście owe dzikie harce maszyny ustały szybko. Pyły opadły i znów nad kosmolotem ukazało się morze gęstych, różowych mgieł. W dole ujrzeli wzniesiony przez owe dziwne tornado symetryczny kopiec błękitnego „piasku”, sięgający niemal aż pod ściany budowli otaczających plac.
Do tego momentu ich wersja wydarzeń mogła być tylko uzupełnieniem naszej. Potem zaczęły się sprzeczności. Mimo kilkakrotnego przelotu nad placem ani na kopcu błę- kitnego „piasku”, ani na dachach okolicznych budowli nie dostrzegli żadnej postaci ludzkiej. Byli oczywiście pewni, że zostaliśmy zasypani. Natychmiast więc przystąpili do poszukiwań. Jaro użył pneumostabilizatorów jako dmuchaczy, co umożliwiło szybkie przesuwanie piasku. Zdołali jednak przeszukać tylko niewielki odcinek, bo wkrótce rozpoczął się ów dziwny proces wzrostu temperatury i wchłaniania roztopionej masy przez drobne otworki w powierzchni placu.
Po kilku minutach „kocioł” opustoszał — z nas nie pozostało śladu. Pomyśleli więc to samo, co my o nich, że ulegliśmy rozpuszczeniu i wchłonięciu.
Jak to było możliwe, że nie zauważyliśmy się wzajemnie, krążąc w tym samym miejscu i w tym samym czasie nad placem? Istnieje chyba tylko jedno wytłumaczenie: były to dwa różne, choć identyczne kopce błękitnego „piasku”, otoczone identyczną zabudową. Widocznie trąba powietrzna przeniosła kosmolot gdzieś dalej. Dlaczego jednak nie odebraliśmy ich wezwań, dlaczego nie słyszeli oni naszych rozmów czy wreszcie sygnałów radiolatarni pozostawionej na dachu w czasie naszego krótkiego lotu? Jeśli zjonizo-wane gazy płatały figle, były to niezwykle figle!
Nasza rzekoma śmierć była dla Zoe, Jara i Deana strasznym ciosem. Na domiar złego Dean popadł w stan zupełnej apatii i cały ciężar kierowania wyprawą musiał dźwigać Brabec, gdyż Zoe jako niewidoma mogła mu pomóc tylko w ograniczonym stopniu. W tych warunkach już po trzech dniach był tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że utrzymywał organizm w stanie koniecznej sprawności tylko dzięki nieustannym zastrzykom i zażywaniu pastylek hyperolu.
Okoliczności były zresztą bardzo podobne do tych, w jakich my szukaliśmy gospodarzy planety. Kosmolot jednak miał tę zdecydowaną przewagę nad aparatem plecowym, że umożliwiał przebywanie ogromnych odległości. Pierwszym też posunięciem
Читать дальше