— No i co? — zapytał Szu.
— „Piasek” nie tylko zawiera jakieś związki intensywnie pochłaniające fale radiowe, ale również ma silne, i do tego zmienne, własności magnetyczne.
— Co znaczy zmienne? — zapytałam ze zdziwieniem.
— Ta błękitna substancja obdarzona jest niezwykłą właściwością: chwilami ziarnka „piasku” zachowują się jak silne magnesy, to znowu tracą tę własność. Nie potrafię dotąd znaleźć nie tylko przyczyny tego zjawiska, lecz nawet jakiegoś związku z innymi zjawiskami, na przykład z zakłóceniem w odbiorze radiowym czy błyskami w kraterze.
Zapanowało milczenie.
— Myślisz, że kosmolot został zasypany nie w tym miejscu, gdzie stał? — odezwałem się po chwili.
— Widziałem, jak uniósł się w górę. Jaro usiłował wystartować. Było już jednak za późno. Znikł mi z oczu w tumanie pyłu.
— To byłoby, straszne, jeśli… — Nic jeszcze nie wiadomo.
— Czy jednak w przybliżeniu nie dałoby się określić położenia? Gdyby zaobserwować choćby nieznaczne zapadanie się „piasku!”
Oparłam się o ramię Szu i wstałam. Odżywczy płyn ze zbiorniczka w skafandrze zdołał mi już nieco przywrócić siły. Cicho zagrał silnik. Aparat plecowy nie był uszkodzony.
Wzniosłam się w górę, za mną Szu. Pod nami leżała mała, błękitna pustynia, gdzieniegdzie znaczona śladami nóg Szu i Ast. Obserwowałam uważnie powierzchnię „piasku”, nie dostrzegłam jednak żadnego ruchu. Wokół panował spokój, tylko z radiotelefonu wydobywały się nieprzerwanie zgrzyty, gwizdy i trzaski.
Nie można było nawet marzyć o tym, aby przerzucić gołymi rękami górę „piasku” objętości paru milionów metrów sześciennych. Nie wiadomo, czy zdołalibyśmy tego dokonać w ciągu kilku miesięcy, a tymczasem zapas płynu i środków odżywczych w naszych skafandrach nie wystarczyłby chyba nawet na tydzień. Wszak nikt z nas nie spodziewał się, że nie będzie mógł powrócić do kosmolotu.
— Nie ma innej rady, tylko trzeba jak najszybciej odnaleźć gospodarzy planety i prosić ich o pomoc — rozległy się słowa Szu, jakby odpowiadającego na moje myśli.
— Chcesz się znów rozdzielić? — usłyszałam przez trzaski zaniepokojony głos Ast. — Nie zgodzę się na to. Ujrzałam, jak uniosła się w górę i pośpieszyła ku nam. Szu zastanawiał się krótką chwilę.
— Nie. Nie będziemy się już rozdzielać — zdecydował wreszcie, przechodząc do lądowania. — Daisy, ty zdaje się masz w torbie radiolatarnie.
— Miejmy nadzieję, że się nie rozleciały.
Okazało się, że tylko na osłonach przeciwmagnetycznych zaznaczyły się niewielkie wgniecenia. Umieściwszy na dachu jednej z budowli aparat sygnalizacyjny, umożliwiający łatwe odnalezienie placu zasypanego błękitnym „piaskiem”, wzbiliśmy się w górę.
Lecieliśmy wolno na wysokości około pięciuset metrów, rozglądając się na wszystkie strony. Z powodu szybko pogarszającej się widoczności nie mogliśmy wznieść się wyżej. Widzieliśmy w dole mozaikę okrągłych, zamkniętych ze wszystkich stron placów i prostych, łączących większe, groszkowate budowle „arterii komunikacyjnych”. Niektóre z placów pokryte były również stożkami jakichś sypkich substancji o różnym zabarwieniu. Przeważał kolor ciemnowiśniowy i błękitny, podobny zupełnie do koloru „piasku” zaścielającego miejsce lądowania kosmolotu. Trzaski w głośnikach potęgowały się, to znów słabły. Nigdzie jednak, mimo iż przebyliśmy chyba z dziesięć kilometrów, nie mogliśmy dostrzec żadnej żywej istoty.
Naraz trzaski i gwizdy umilkły. Cisza pod hełmem zapanowała tak nagle, iż w pewnej chwili pomyślałam, że odbiornik uległ uszkodzeniu.
Jednak nie.
— Co to znowu? — usłyszałam głos Ast. Odbiór był czysty i wyraźny.
— Pulsacje ustały — odezwał się Szu. Teraz dopiero spostrzegłam, że z obłoków nade mną bije jednostajny, spokojny blask. Wsłuchałam się w ciszę i oto wydało mi się, że gdzieś z daleka dobiega do mych uszu słabe wołanie. Trwało to jednak tylko krótką chwilę i nie byłam pewna, czy nie jest to złudzenie wywołane nagłym nastaniem ciszy po zgiełku zakłóceń radiowych.
— Czy słyszeliście? — zapytałam, zatrzymując się w powietrzu nad dużym placem pokrytym czerwoną substancją. Odpowiedziała mi cisza. Szu i Ast również zawiśli nieruchomo w przestrzeni. Nasłuchiwali.
— Nic nie słyszę — odezwała się Ast.
— A ja słyszałem jakby głos Zoe — powiedział szeptem Szu.
— Właśnie. Jakby czyjś okrzyk czy wołanie.
— Widzicie?!
Spojrzałam w dół, w kierunku wskazanym przez Ast. Wypełniająca plac sypka, czerwonawa substancja poczęła jakby wzdymać się i pęcznieć. Jednocześnie stożek rozprzestrzeniał się na boki, przybierając coraz bardziej formę niekształtnego, spłaszczonego wzgórza. Tu i ówdzie buchnęły w górę obłoki jasnozielonego gazu. Obłoki gęstniały szybko, tak iż w ciągu kilkudziesięciu sekund cały plac pokryła kłębiąca się zielona mgła.
— Wracamy! — zakomenderował Szu. — Szybciej! Pomknęliśmy z powrotem, kierując się sygnałami radiolatarni. Pod nami przesuwały się pierścienie przezroczystych bloków i okrągłe place. Te, na których widzieliśmy przed chwilą stosy
„piasku”, podobne były teraz do ogromnych garnków z gotującą się kaszą. Spowijały je obłoki żółtej, zielonej, a nawet brunatnej mgły.
Dopadliśmy wreszcie terenu naszego lądowania. Gdyby nie sygnalizator nie wiem, czy odnaleźlibyśmy to miejsce.
Błękitnego stożka nie było. W tej chwili całą powierzchnię placu wypełniał jakiś spieniony ukrop.
Przelecieliśmy kilkakrotnie przez opary unoszące się nad kipielą. O tym, aby dotrzeć do powierzchni „piasku”, nie było zupełnie mowy. Bił od niego żar nie do zniesienia mimo aparatury chłodzącej skafandry.
Wylądowaliśmy na dachu długiej, otaczającej plac budowli. Tuż przed nami kłębiły się obłoki żółtego, to znów brunatnego gazu. Na próżno usiłowaliśmy przeniknąć je wzrokiem. Chwilami wydawało się nam, że widzimy część kadłuba kosmolotu i jakieś ciała w skafandrach czy odłamki wewnętrznych urządzeń statku. Zniknęły jednak tak szybko w oparach buchających z rozpalonej, płynnej substancji, iż mogło to być tylko złudzenie.
Żadne z nas nie potrafiło wydobyć z siebie głosu. Patrzyliśmy z niemym strachem na to, co się rozgrywało przed naszymi oczami. Byłam wprost nieprzytomna z rozpaczy.
Tam ginął Dean, a ja musiałam przyglądać się temu, nie mogąc pośpieszyć mu z pomocą.
Gdy znów wydało mi się, że dostrzegam jakiś ciemny przedmiot unoszony przez rozpaloną substancję, skoczyłam naprzód. Niewątpliwie wpadłabym w piekielny kocioł, gdyby nie Szu.
— Co chciałaś zrobić?!
— Tam kosmolot… Widziałam Deana! Oni tam…
— Nic im w tej chwili nie pomożemy — powiedział twardo. — Skok w ten żar to samobójstwo.
— Ale oni tam giną!
— Nic jeszcze nie wiadomo. Jeśli kosmolot nie został rozbity, jeśli działa aparatura chłodząca…
— Patrzcie! — Ast wpatrywała się rozszerzonymi ze zgrozy oczami w ognistą kipiel, która w tej chwili przybrała ciemnowiśniową barwę.
Zgromadzone nad powierzchnią płynu gazy powoli rozpływały się w powietrzu i oto oczom naszym ukazała się niemal spokojna powierzchnia płynu. Poziom jego opadał szybko.
Bliżej krawędzi placu-kotła zaczynały przeświecać większe połacie dna. Można już było bez trudu dojrzeć ciemne otwory w jego gładkiej powierzchni. Po chwili już tylko w środku placu widniała wielka kałuża.
Читать дальше