— Doktor Bradley! — ucieszył się Bernard. — To panu zawdzięczam życie? — gwałtownie chwycił lekarza za rękę i patrząc mu z niepokojem w oczy zapytał: — A co z nimi?
— Żyją! — uśmiechnął się znów lekarz. — Choć trzeba przyznać, że z tym młodym… jak on się nazywa?…
— Roche…
— Tak. Roche. Z nim było ciężko, ale jakoś się udało.
— Więc jednak zdążyli? — odetchnął Bernard.
— Tak. Wracając do pańskich słów, muszę jednak stwierdzić, że nie tyle pomocy lekarskiej, co systemowi instalacji tlenowej w skafandrze oraz szybkiemu przybyciu pogotowia zawdzięczacie życie. Jedynie stan Roche'a wymagał skomplikowanych zabiegów.
— On najwcześniej z nas został pozbawiony pełnego dopływu tlenu.
— Tak przypuszczałem — pokiwał głową lekarz. — Kilkanaście, a nawet kilka minut dużo tu znaczy. Ale nie decyduje, gdyż największą rolę odgrywa indywidualna wytrzymałość na niedostatek tlenu.
— Jak długo pozostawaliśmy bez powietrza?
— Nie bez powietrza, lecz z ograniczoną i stale malejącą jego dostawą. Gdyby aparatura w skafandrach była tego rodzaju, że w pewnym momencie dostawa tlenu zostałaby zupełnie przerwana, nie leżałby pan u mnie na łóżku, nie mówiąc już o Roche'u. Co do tego, czy długo był pan nieprzytomny, przypuszczam, że jakieś dwadzieścia minut… Jednak chwilami dopływ tlenu się zwiększał, mógłby pan jeszcze żyć jakiś kwadrans. Skafandry poza butlami z tlenem zaopatrzone są w urządzenia regenerujące powietrze. Choć samo ich działanie nie jest wystarczające, aby utrzymać człowieka przy życiu, jednak poważnie opóźnia to spadek zawartości tlenu.
Kruk chciał jeszcze o coś. zapytać, lecz w rozsuniętych drzwiach ukazała się pielęgniarka ze strzykawką w ręku.
— Ach, jesteś, Ellen. Po zastrzyku proszę przez 15 minut leżeć spokojnie i starać się o niczym nie myśleć, a zobaczy pan, jak szybko wrócą siły — zwrócilsię lekarz do Bernarda. -Najlepiej, gdyby pan zasnął.
Po wyjściu lekarza i pielęgniarki Bernard przymknął oczy. Próbował pójść za radą Bradleya, lecz sen nie nadchodził. Za to uparcie wracało wspomnienie niedawnych wypadków.
A więc żyją! Nie udało się ich zgładzić. Ale czy i komu mogło zależeć na tym, aby ich skazywać na śmierć? Summerson? Tylko Summerson… Wszak wszystko wskazuje na to, iż wiedząc o odkryciu Lunowa usiłował za wszelką cenę utrzymać je w tajemnicy. Dlaczego? Dlaczego?
Bernard czuł, że myśli plączą mu się w głowie.
Dlaczego Summerson chciał mnie zabić, jeżeli zależało mu tak bardzo na szybkiej przebudowie miotaczy? A może wcale nie wiedział, że jestem na zewnątrz? Przecież z Lunowem rozmawiał tylko Roche, i to telefonicznie. Zaraz, zaraz… Dean mówił coś, że Lunow pytał go, czy naprawia antenę. O co mu chodziło? Chyba tylko o antenę do rozmowy z pojazdami rakietowymi. Więc jednak chodzi tu o rakietę…
Czyżby wreszcie zrozumiał?
Tak. Teraz, zdaje się, rozumie cel przebudowy miotaczy! Prezydent nie chce dopuścić, aby jakaś rakieta przedostała się przez strefę dezintegracji. W tej rakiecie znajduje się z pewnością jakiś, człowiek, którego śmierć leży w interesie Summersona. Wie on, że człowiek ten opuścił Celestię i że wróci na nią za cztery dni. Dlatego tak się śpieszy z przebudową. To Summerson wyłączył radiostację, aby nie można było skomunikować się z tym człowiekiem, i wprowadził w błąd Lunowa, że to rakieta z innego świata. I ten stary mu wierzy? Albo może tylko udaje, że wierzy. A ów tajemniczy głos, który usłyszał Dean? Tak. Wszystko się zgadza. To mówił ktoś z tej rakiety. Jednak ten dziwny znak: „CM-2”, co oznacza? Tu, zdaje się, tkwi sedno zagadki. Kto może być w tej rakiecie? I po co wyleciał?
Kruk usiłował przypomnieć sobie, czy w ostatnim czasie nie zwróciła jego uwagi nieobecność któregoś z wielkich potentatów Celestii.
Musi to być bardzo gruba ryba, gdy Summerson dla jej złowienia ryzykuje nawet przyszłość córki. Kto to może być? Głos kobiecy to nie żadna wskazówka, bo może lecieć z sekretarką, żoną lub kochanką. Van Moore'a i Mellona widziałem przedwczoraj, więc nie oni. Frondy, Morgan są także. Green był jeszcze rano. Kuhn się nie liczy. Handerson jest. Zaraz, zaraz. Locha nie zastałem wczoraj, gdy chciałem rozmawiać z nim w sprawie przesunięć w produkcji. Może Loch? Nie. Chyba nie. To już dziś za mała ryba. Kto tu jeszcze został? Harriman i David? Tak. Davida już chyba z tydzień nie było na pływalni, a przecież stale chodził ze swoją młodą żoną. To by tłumaczyło głos kobiecy, posłyszany przez Deana. Tak, to chyba właśnie o niego chodziło. Jest wspólnikiem Morgana. A przecież wiadomo, że ostatnio Morgan współdziałał z grupą Agro przeciw Sialowi. To rzucałoby światło na sprawę Greena. „Ale po cóż by David opuszczał Celestię?” — rozmyślał Bernard patrząc w sufit. — „A może jednak to żaden ze «sprawiedliwców», a tylko ktoś mniej ważny, lecz knujący coś przeciw Summersonowi na rozkaz Greena? Czego jednak Summerson tak bardzo się obawia?… Summerson…”
Otworzył oczy i zadrżał. Obok łóżka, wsparty wygodnie na wygiętej poręczy krzesła, siedział… prezydent. Widocznie wszedł przed chwilą.
Summerson zauważył zdziwienie Kruka. Na zimnej, zazwyczaj pozornie kamiennej twarzy prezydenta wykwitł z nagła dobroduszny, niemal ojcowski uśmiech.
— I cóż, drogi chłopcze, jak się czujesz? — odezwał się pierwszy prezydent.
Bernard przypomniał sobie, że nigdy w ten sposób Summerson do niego się nie zwracał.
— No, chyba pod opieką starego Bradleya szybko wraca pan do sił.
— Owszem, dziękuję, czuję się dobrze — bąknął niepewnie Kruk. Zapanowało milczenie. Rozmowa nie kleiła się.
Przez twarz gościa przebiegła mgiełka niezadowolenia.
— No, cóż, drogi konstruktorze? — rozpoczął znowu. — Miał pan szczęście, że tak prędko usłyszano i odnaleziono was. Przecież któż mógł wiedzieć, że jesteście na zewnątrz? Gdyby nie sprawność pogotowia, nie miałbym już przyjemności rozmawiać z panem.
Zaczyna się gra. Kruk zastanawiał się chwilę, czy podjąć temat, czy też czekać dalszego biegu rozmowy. Nagle przyszło mu na myśl powiedzenie starego trenera sportowego, pod którego kierunkiem często ćwiczył: „Śmiały atak to połowa zwycięstwa. Druga połowa to zręczność i taktyka”.
Skupił myśli szukając dogodnego punktu zaczepienia.
— No, cóż, mój chłopcze — odezwał się znów Summerson. — O czym tak rozmyślasz?
— Rozmyślałem nad tym — rozpoczął z wolna Bernard patrząc prosto w oczy Summersona — komu zależało na naszej śmierci.
Na twarzy prezydenta odbiło się zdziwienie.
— Nie rozumiem. O czym pan mówi, mój chłopcze?
— Czy nie wie pan, że zostaliśmy zamknięci na zewnątrz?
— Wiem o tym, ale nie widzę przyczyny świadomego działania. Mógł to być przypadek.
— Dziwny przypadek, gdy otwarte drzwi same się zamykają, radiowe zaś i telefoniczne połączenia z Celestią zostają przerwane.
— Tak. Przyznam, że to bardzo podejrzanie wygląda. Zwłaszcza gdy jest się wyczerpanym nerwowo.
— To nie przywidzenia, panie prezydencie. To są fakty.
— Niech się pan, konstruktorze, nie denerwuje. Ja również pomyślałem o tym, że mogła to być próba morderstwa, i natychmiast wydałem dyspozycje Godstonowi. Sprawa jest już w rękach policji i mam nadzieję, że za kilka godzin otrzymamy pierwsze wyniki. Nie przesłuchano jeszcze pana z uwagi na pański stan, niemniej dużo światła rzuciła ta młoda osóbka, która z wami razem była na zewnątrz. Ona jeszcze najlepiej przetrwała waszą przygodę i już pół godziny temu złożyła zeznania.
Читать дальше