— Wynika stąd — wtrącił Har — że oni mają nas pod ciągłą obserwacją. Wiedzieli, że wszyscy opuściliśmy rakietę, i wykorzystali to, by ją z bliska obejrzeć.
— Wynika stąd także — dodał Ted, który mimo zmęczenia nie zasnął jeszcze, a opowieść Maxa zainteresowała go żywo — że dość racjonalnie rozumują. Gdyby byli kompletnymi dzikusami, taki „atak” ze strony martwego przedmiotu musiałby ich spłoszyć!
— Poczekajcie! — przerwał im Max. — Nie koniec na tym. W pewnej chwili zapis urwał się nagle. Dalej była czysta taśma. Pomyślałem, że, być może, mikrofon się popsuł, i wyszedłem z rakiety, by to sprawdzić. Wisiał tak samo, jak powiesiłem go odlatując. Dopiero gdy wspiąłem się po kratownicy wspornika i przyciągnąwszy ku sobie kabel, na którym był zawieszony, obejrzałem go dokładnie, przyczyna zamilknięcia zapisu stała się jasna: kabel był przerwany i… wyobraźcie sobie… elegancko związany na supełek!
— Cooo?! — wykrzyknął Ted z niedowierzaniem.
— Po prostu: zerwali i aby naprawić szkodę, związali na supeł — odparł Max, tłumiąc chichot. — Mało nie spadłem na ziemię ze śmiechu, kiedy to zobaczyłem…
— Jak oni się tam dostali? Podsadził jeden drugiego czy jak? — zastanawiał się Har.
— Nie musieli tego robić. Mikrofon wisiał cztery metry nad ziemią…
— No, właśnie. A oni… — zaczął Har.
— Według Adama mają około trzech metrów wzrostu. Przy odpowiedniej długości przednich kończyn… — powiedział Max, lecz Har przerwał mu gwałtownie:
— Trzy metry, mówisz? To wyjaśnia wszystko! Od początku coś mi się tu nie zgadzało!
— Nie rozumiem! — Max był zaskoczony. — Przecież i wy widzieliście sylwetkę Floryty…
— Tak, ale ten nasz był wzrostu niewiele wyższego od przeciętnego człowieka! Od chwili, gdy to zobaczyłem, gnębiła mnie pewna myśl, błąkało się po głowie jakieś niejasne podejrzenie: dlaczego ten pierwszy spotkany na pierwszej zamieszkałej przez rozumne istoty planecie reprezentant rozumnej rasy, jakiego udało się nam, ludziom, napotkać, posiada rozmiary tak bardzo bliskie naszym? Czyżby, spośród nieskończonej liczby możliwości, ten właśnie wymiar odznaczał się czymś wyjątkowym do tego stopnia, by natura obdarzyła nim wszystkie czy też większość istot rozumnych? Taki przypadek byłby niezmiernie mało prawdopodobny! Teraz zaś wszystko się zgadza. Nie przyszło nam to do głowy: wszak w każdym normalnym społeczeństwie muszą znajdować się — oprócz osobników dorosłych — również dzieci! Czym wyżej zorganizowana biologicznie jest żywa istota, tym dłużej trwa u niej okres dzieciństwa, dojrzewania fizycznego i psychicznego! Teraz dopiero jasnym się staje niekonsekwentne w naszym pierwszym mniemaniu postępowanie Florytów: zaczepki z ich strony były powodowane przez osobniki młode i nieodpowiedzialne. To dzieci Florytów rzucają patykami w przechodniów, ot tak, dla żartu, by się przekonać, co z tego wyjdzie. One także porwały nasz nadajnik radiowy. Spodobał im się, i tyle. Na Ziemi dzieci też przecież wyrabiają różności i nikt się temu nie dziwi, nie mówiąc już o szukaniu jakiegokolwiek logicznego wyjaśnienia ich poczynań. Wszystko tłumaczy nieopanowana ciekawość młodych istot.
- Święta racja! — przytaknął Max. — Sam, gdy byłem małym chłopcem…
— Daj spokój, stracisz autorytet u młodzieży! Lepiej nie opowiadaj — powstrzymał go Har. — Ważne, że wiemy, czego się trzymać. Dzieci floryjskie trochę nam pomieszały szyki, ale równocześnie dały poznać sposób postępowania dorosłych Florytów. Są oni wobec nas ostrożni i unikają zadrażnień. Starają się, abyśmy nie mogli mieć do nich żadnych pretensji. Wydaje mi się, że taka sytuacja jest nam bardzo na rękę. Być może pozwoli to nawet na łatwiejsze nawiązanie z nimi porozumienia…
— Nie bądźmy optymistami — mruknął Max. — Mamy zbyt mało czasu na kontakty dyplomatyczne. Dobrze będzie, jeśli zdołamy sformułować podstawowe dane dla następnej wyprawy do tego układu…
— No, to dobrej nocy! — uciął Har. — Kończę i wyłączam się!
Zamknął radiostację i położył się obok Teda. Za chwilę wszyscy spali.
Ted zerwał się półprzytomny. Było zupełnie ciemno. Sygnał alarmowy brzęczał mu jeszcze w uszach, lecz już od kilku sekund panowała cisza. Odruchowo sięgnął po broń. Miotacza nie było! Szukając po omacku natrafił na pusty śpiwór. Zerwał się na równe nogi i upadł natychmiast z powrotem na ziemię, zderzając się z kimś, kto właśnie przebiegł obok.
Zatracił całkowicie poczucie kierunku. Gdzie jest wylot jaskini? Potoczył dokoła wzrokiem, szukając jaśniejszego od czerni wnętrza — zarysu otworu. Dostrzegł tylko wąską, poziomą szparę, jakby coś przesłaniało wyjście. Równocześnie usłyszał szczęk metalu i w tej samej chwili sycząca iskra pomknęła gdzieś z boku w stronę wylotu jaskini. Ognik trafił w jakąś przeszkodę, odbił się od niej i spadł na ziemię. Po sekundzie pękł z hukiem, rozbryzgując się w białą eksplozję światła. Na jego tle Ted dostrzegł pochyloną sylwetkę Hara. Błysk oślepił go. Gdy otworzył oczy, otwór wyjściowy przesłaniała już tylko ciemniejsza od nieba postać Adlera. Następny błysk wystrzelił już na zewnątrz groty, poza polem widzenia, wyrywając na chwilę z ciemności zarys kilku bliskich drzew i skał. W jednej chwili Ted znalazł się obok Hara. Teraz dopiero spostrzegł Ewę, która stała oparta ramieniem o ścianę i wyglądała ostrożnie zza krawędzi otworu na zewnątrz.
Har trzymał w prawej dłoni rakietnicę, w lewej miotacz. Strzelił jeszcze raz w powietrze, jaskrawy fajerwerk pękł na wysokości kilkudziesięciu metrów i opadał powoli, oświetlając całą polanę aż po skraj zarośli.
— Uciekł — powiedział Har i opuścił lufę.
— Co to było? — Ted usiłował rozejrzeć się w ciemności.
— Jakiś duży i ciężki zwierz. Zdaje się, rozdeptał czujnik — powiedział Har i zapalił ręczną lampę.
Oświetlając drogę przed sobą, zeszli niżej, na polanę. W miejscu, gdzie wieczorem Har pozostawił czujnik, widniały tylko wdeptane w ziemię szczątki. Zawrócili, ogarniając światłem skały i otwór jaskini.
— Wydaje mi się, że zajęliśmy cudze mieszkanie — powiedziała Ewa.
— Albo też coś miało na nas apetyt — dodał Ted. — Widziałeś, Har, co to było?
— Nie zdążyłem zauważyć. Musiał nadbiec bardzo szybko. Czujnik działa na odległość dwudziestu metrów. Zanim brzęczyk mnie zbudził, on już zdążył nadepnąć na czujnik. Biegł prosto do jaskini. Możliwe, że tu mieszkał.
— Czym strzelałeś?
— Tym, co miałem w rakietnicy: ładunkiem magnezji z opóźnionym zapłonem. To była rakieta oświetlająca. Chyba nawet nie poczuł tego strzału, ładunek odskoczył od niego, zanim się rozerwał…
— Przeraził go błysk — powiedział Ted. — Szkoda, że nie strzeliłeś z miotacza. To, zdaje się, mój miotacz?
— Chyba tak, chwyciłem, co mi w rękę wpadło. Ale na strzał było za blisko. On zakorkował sobą wejście. Jeszcze trochę i wyglądalibyśmy jak ten biedny czujnik.
Ted wyobraził to sobie i przebiegł go wewnętrzny, przykry dreszczyk. Flora nie była jednak tak sielankową planetą, jak się mogło zdawać na początku.
— Teraz doskonale rozumiem zamiłowanie Florytów do łażenia po drzewach — powiedział na głos.
— Mieliśmy trochę szczęścia… — mruknął Har. — Do rana trzeba będzie trzymać straż przy wejściu. Daliśmy się zwieść pozornemu bezpieczeństwu i spokojowi tej planety.
— To ja mogę posiedzieć kilka godzin — zaofiarował się Ted. — Rozbudziłem się zupełnie, i tak nieprędko bym zasnął.
Читать дальше