— Zgoda — powiedział Har ziewając. — Tylko nie strzelaj niepotrzebnie. Najpierw rakiety.
— Zaczynam rozumieć drogę ewolucji Florytów — powiedziała Ewa. — Nie mogło tu być epoki jaskiniowej, bo jaskinie nie były bezpiecznym schronieniem.
— Na Ziemi też były przecież dzikie zwierzęta, niedźwiedzie jaskiniowe i tak dalej, a jednak… — zaoponował Ted.
— Ludzie bronili się przed nimi przy pomocy ognia…
— Tu także… — zaczął Ted i przerwał. — Zaraz, czy Floryci mogą znać ogień?
— Może nie znają.
— To świadczyłoby o ich ogromnie niskim poziomie rozwojowym!
— Niekoniecznie — wtrącił Har. — Zresztą, przekonamy się. Teraz spać!
Doba na Florze trwa dłużej niż na Ziemi. Noc była więc dość długa i mimo wizyty tajemniczego gościa — czy też gospodarza groty — do świtu pozostało jeszcze sporo czasu. Ted usadowił się blisko wejścia i z latarką w dłoni, oświetlając co pewien czas polanę, strzegł spokojnego snu towarzyszy. Wsłuchiwał się w ciszę i co chwila wyławiał z niej jakieś szelesty, trzaskanie gałązek, szmer krzewów. Floryjska przyroda żyła swoim własnym, nieznanym rytmem. Ted pomyślał, że wśród tego niezliczonego mnóstwa przeróżnych żywych istnień są i takie, które pomimo czyhających zewsząd niebezpieczeństw, mimo trudnych do przezwyciężenia przeszkód i przeciwności — dążą w kierunku najwyższej formy istnienia: świadomego bytu istoty rozumnej.
Po dwóch godzinach wartę objął Har. Do rana jednak nie pojawił się żaden nieproszony gość.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
O DZIWNYCH POMYSŁACH KOSMICZNYCH GOŚCI O KONSEKWENCJACH ROZPIESZCZANIA ISTOTY ROZUMNEJ
Przy śniadaniu mówiono wyłącznie o nocnym gościu. Próbowano odtworzyć jego przypuszczalny wygląd i wymiary, ale okazało się, że każdy widział go inaczej. Najlepiej oczywiście mógł go widzieć Har, ale i on nie był skory do jakichś stanowczych stwierdzeń. Oczy człowieka wyrwanego ze snu, oślepione jaskrawymi błyskami rac, niewiele mogły uchwycić. Temat więc wyczerpał się wkrótce.
Poszli znaną już trasą przez grań. Był wczesny ranek i góry wyglądały zupełnie inaczej niż ubiegłego dnia po południu. Skały były wilgotne i lśniły metalicznie, po dolinach wstawały mgliste opary, niknąc szybko w promieniach ostrego słońca.
— Wspaniały klimat! — zachwycał się Har. — Aż chętka bierze, by się wykąpać w tamtym jeziorku!
U podnóża gór, trochę na zachód od miejsca, gdzie wczoraj wyszli z lasu, widać było rzeczywiście granatową taflę wody.
— Może spróbujemy? Chyba woda tu taka sama, jak na Ziemi? — zaproponowała żartem Ewa.
— W kombinezonie i masce — powiedział Ted. — Inaczej tutejsze bakterie pożarłyby cię w mgnieniu oka.
— Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie możemy zdjąć ubiorów ochronnych — dodał Har. — My, zaatakowani przez tutejsze bakterie, mielibyśmy jeszcze jakąś szansę stworzenia środków zapobiegawczych. Natomiast życie na tej planecie uległoby całkowitemu zakłóceniu, jeśli nie zagładzie: bakterie zawarte w ludzkich organizmach mogłyby zakazić przyrodę floryjską! Dla nas są one nieszkodliwe, bo organizmy nasze rozwijały się w ich obecności i wytworzyły naturalne środki obrony. Podobnie żywi mieszkańcy Flory — są uodpornieni na „własne” drobnoustroje, lecz byliby bezradni wobec zupełnie obcych bakterii. Dlatego nie tylko nasze ubiory i sprzęt, lecz nawet pancerz rakiety został dokładnie odkażony.
— Przygotowanie lądowania na obcej planecie jest problemem znacznie trudniejszym, niż się wydaje — zauważył Ted z uznaniem. — Trzeba pamiętać nie tylko o sobie!
— Korzystamy z historycznych doświadczeń — powiedział Har gorzko. — Zdarzało się, że gdy średniowieczni żeglarze odkrywali nieznane lądy, przywleczona na nowy kontynent czy wyspę choroba dziesiątkowała nieodpornych na nią tubylców. Nie tylko zresztą pod tym względem musimy korzystać z wiedzy o przeszłości Ziemi. Przybyliśmy tu nie po to, by skolonizować tutejsze planety. Dość mamy miejsca i surowców w naszym układzie, nie ma więc mowy o jakimś wyciąganiu materialnych korzyści z wypraw międzygwiezdnych. Mają one ogromne znaczenie pod względem naukowym, rozszerzają naszą wiedzę o Kosmosie i zaspokajają odwieczną ciekawość ludzką. Jeśli na nowej planecie zastajemy najmniejsze choćby oznaki cywilizacji, postępowanie nasze musi być przede wszystkim ostrożne i rozważne. Cokolwiek byśmy zrobili na tej planecie, będziemy to robić z myślą jej mieszkańcach. Gdy są na takim poziomie rozwojowym, że mogą przejąć od nas pewne umiejętności i wskazówki — mamy prawo i obowiązek udzielić ich. Musimy jednak wciąż pamiętać, że rola nasza nie może w żadnym wypadku sprowadzać się do uszczęśliwiania ich siłą. Jeśli oni żyją inaczej niż my, jeśli ich droga rozwojowa nie jest podobna do naszej — nie wolno nam bezkrytycznie naginać ich wtłaczać w ramy naszych pojęć i wzorów. Bowiem inaczej — nie znaczy gorzej! Każdy, nawet bolot na Orfie, ma prawo do własnego trybu i sposobu istnienia…
— Chyba jednak — wtrącił Ted — technika stanowi wartość godną przejęcia od istot, które w wyższym stopniu ją opanowały?
— Owszem, ale dopiero wtedy, gdy ów słabiej rozwinięty partner kosmicznego spotkania sam uzna potrzebę rozszerzenia swej wiedzy. Szkolony i modelowany siłą może więcej stracić niż zyskać: może stracić własne oblicze, stanowiące dla niego samego wartość największą. Prymitywne — nie nadążające na pozór za duchem czasu — kultury potrafiły niekiedy opierać się narzucanym z zewnątrz stylom ł tendencjom, by przeżyć je i udokumentować po wiekach swą prawdziwą i trwałą wartość. Społeczeństwo to nie tylko kultura materialna, choć ona właśnie, jej rozwój, wyznacza etapy historii. Wynika to jednak z większej trwałości materii… Myśl łatwiej ginie w zalewie zdarzeń i katostrof. Z najlepiej zachowanej czaszki jaskiniowca, nie jesteśmy w stanie wyskrobać ani jednej jego myśli… i sądzimy go tylko po zewnętrznych pozorach, po tym, że posługiwał się maczugą i niekiedy malował na ścianach jaskiń.
Har przerwał i przez chwilę szli w milczeniu.
— Zdaje się, że odbiegłem nieco od tematu. Rozgadałem się jak na wykładzie… Wybaczcie, to stare przyzwyczajenie wykładowcy. Chciałem po prostu powiedzieć, że nie powinniśmy być zbyt pewni doskonałości naszego modelu cywilizacyjnego, szczególnie gdy chodzi o przekazywanie go komuś żyjącemu w zupełnie odmiennych warunkach.
Stożek był uniesiony, jak pozostawili go odchodząc. Tym razem Ewa pozostała na górze, a Har poprowadził Teda krętymi schodkami. W miarę posuwania się w dół rozjaśniały się kolejne odcinki pionowego szybu. Ściany świeciły tu identycznie, jak w Starej Bazie: równym, białym światłem luminescencyjnym. Środkiem szybu przebiegał gładki słup-wspornik, na którym unosił się stożek. Wokół słupa wiły się schodki — kręte, o wysokich, nie dla ludzkich nóg przeznaczonych, stopniach. Na głębokości trzydziestu paru metrów szyb rozszerzał się w rozległą, kolistą niszę. Gdy Har postawił stopę na ostatnim schodku, sklepienie rozjarzyło się, oświetlając wnętrze sporej sali. Wokół ścian ustawione były prostopadłościenne postumenty, a na nich spoczywały jakieś niezbyt skomplikowane narzędzia i maszyny.
— To chyba jakieś… muzeum! — powiedział Ted stłumionym głosem, spoglądając to na Hara, to na wnętrze sali.
— Doskonale! — roześmiał się Har. — Na to właśnie czekałem. Wyobraź sobie, że wczoraj oboje z Ewa stwierdziliśmy to samo. Rzecz tym dziwniejsza, że ani ty, ani Ewa nie widzieliście nigdy muzeum i znacie je tylko z opisu. To chyba rzeczywiście jest coś w rodzaju muzeum czy raczej wystawy techniki…
Читать дальше