Innym moim rozmówcą był Tihamer Dill, właściwie – Dill junior, fizyk, którego ojca znałem – ale to cała historia. Dill senior wykładał matematykę jeszcze na uniwersytecie w Berkeley. Był wtedy dość znanym matematykiem starszego pokolenia, z opinią doskonałego pedagoga jako równy i cierpliwy, choć wymagający – dlaczego nie znalazłem uznania w jego oczach, nie wiem. Zapewne, różniliśmy się stylem myślenia, ponadto fascynowała mnie dziedzina ergodyki, którą Dill lekceważył, ale czułem zawsze, że nie chodzi tylko o kwestie czysto matematyczne. Przychodziłem do niego z moimi pomysłami, do kogóż miałem iść, a on gasił mnie jak świecę, od niechcenia, odsuwał na bok to, co pragnąłem przedstawić, wyróżniając jednocześnie mego kolegę, Myersa. Czuwał nad nim jak nad wschodzącym pączkiem różanym.
Myers szedł w jego ślady, przyznaję zresztą, że niezły był w kombinatoryce, którą już wtedy miałem jednak za gałąź usychającą. Uczeń rozwijał myśl mistrza, więc mistrz wierzył w niego – ale jednak nie było to takie proste. Może Dill żywił do mnie odruchową, animalną niejako antypatię? Czy byłem zbyt natrętny jako nazbyt pewny siebie, swoich możliwości? Głupi byłem na pewno. Nie rozumiałem nic, ale nie czułem do Dilla ani krzty żalu. Owszem, Myersa nie cierpiałem i pamiętam jeszcze milczącą, rozkoszną satysfakcję, której doznałem po latach podczas przypadkowego z nim spotkania. Pracował jako statystyk w jakiejś firmie samochodowej, bodajże w General Motors.
To, że Dill tak całkowicie się zawiódł na swym wybrańcu, nie wystarczyło mi jednak. Życzyłem sobie zresztą nie jego klęski, lecz nawrócenia na wiarę we mnie. Toteż nie było chyba takiej większej z moich młodzieńczych prac, której bym nie kończył wyobrażając sobie wzrok Dilla na moim manuskrypcie. Wiele wysiłku kosztował mnie dowód, że Dillowska kombinatoryka wariacyjna jest tylko niedoskonałą aproksymacją ergodycznego teorematu! Żadnej chyba rzeczy ani przedtem, ani potem nie polerowałem z takim trudem; i nie jest nawet bezsensowne przypuszczenie, że cała koncepcja grup, później nazwanych grupami Hogartha, wzięła się z owej cichej pasji, w której trwałym napływie przeorałem aksjomatykę Dilla, a potem, jak gdyby chcąc jeszcze coś zrobić ponadto, jakkolwiek właściwie nic nie było już tam do roboty – zabawiłem się w matematyka, żeby całej owej anachronicznej koncepcji przypatrzyć się niejako z wysoka, mimochodem, chociaż niejeden z tych, co już mi wróżyli wtedy wielki lot, dziwił się moim tak marginalnym zainteresowaniem.
Oczywiście nikomu nie wyznałem właściwego motoru, ukrytych motywów owej pracy. Czego się spodziewałem właściwie? Nie liczyłem przecież na to, że Dill doceni mnie, przeprosi za Myersa, wyzna, jak bardzo się mylił. Myśl o jakiejś Canossie tego krogulczego i jakby bezwiecznego, krzepkiego starca była zbyt absurdalna, aby przez chwilę chociaż mogła postać mi w głowie. Niczego więc zgoła nie wyobrażałem sobie w postaci ziszczenia. Sprawa była już zbyt na to wstydliwa i ciasna. Nieraz ktoś ceniony, szanowany, kochany nawet przez wszystkich najbardziej dba w skrytości ducha o kogoś stojącego obojętnie poza kręgiem apologetów, chociaż może i drugorzędnego w oczach świata, nieważnego całkiem.
Kim był w końcu Dill senior? Szeregowym wykładowcą matematyki, jakich są w Stanach dziesiątki. Ale takie racjonalizacje nic by mi nie pomogły, tym bardziej że wtedy nie wyjawiałem nawet sobie sensu i celu moich idiosynkrazji ambicjonalnych. Otrzymując jednak z drukami sprasowane, świeże, jakby w nowym blasku stające egzemplarze prac, miewałem chwile jasnowidzenia, jawił mi się suchy, tyczkowaty Dill, sztywny, z twarzą podobną do twarzy Hegla z portretów, a Hegla nie znosiłem, czytać go nie mogłem, bo taki był pewny tego, że to sam Absolut przemawia przez niego ku większej chwale pruskiego państwa. Hegel nie miał, jak sądzę teraz, nic do rzeczy – podstawiałem go na miejsce innej osoby.
Z daleka widziałem Dilla parę razy na zjazdach i konferencjach, obchodziłem go udając, że go nie poznaję. Raz nawet sam do mnie zagadał, grzecznie, wymijająco, a ja udałem, że muszę właśnie wyjść, właściwie niczego już nie chciałem od niego – jak gdyby potrzebny był mi tylko w wyobrażeniu. Po publikacji mojej głównej pracy doszło do deszczu pochwał, do pierwszej biografii, czułem się bliski niewysłowionego celu i właśnie wtedy spotkałem go. Słuchy o jego chorobie doszły mnie wprawdzie, ale nie przypuszczałem, żeby mogła go aż tak odmienić. Zobaczyłem go w wielkim magazynie samoobsługowym. Popychał przed sobą wózeczek z puszkami, a ja szedłem tuż za nim. Otaczał nas tłum. Dostrzegłem szybkim, ukradkowym spojrzeniem jego workowate obrzmiałe, odęte policzki i jednocześnie z rozpoznaniem poczułem coś w rodzaju rozpaczy. Był to zmalały, brzuchaty starzec o mętnym wzroku, z nie domkniętymi ustami, powłóczący nogami w wielkich kaloszach; na kołnierzu tajał mu śnieg. Popychał swój wózeczek, popychany przez zbiegowisko, a ja wycofywałem się pospiesznie, przerażony, z jego pobliża, dbając o to tylko, żeby jak najszybciej wyjść, a właściwie uciec. Straciłem w okamgnieniu przeciwnika, który bodaj nigdy nie dowiedział się o tym, że nim był. Przez jakiś czas potem czułem w sobie pustkę jak po utracie kogoś bardzo bliskiego. Ów rodzaj podniecającego wyzwania, zmuszającego do napięcia całej mocy myśli, znikł raptownie. Prawdopodobnie ów Dill, który stale za mną chodził i patrzał zza mego ramienia na pokreślone rękopisy, nigdy nie istniał. Kiedy przeczytałem lata później o jego śmierci, nie obeszła mnie już nic. Ale długo trwało, nim zasklepiło się we mnie to opróżnione miejsce.
Wiedziałem, że ma syna. Dilla juniora poznałem dopiero w Projekcie. Matkę miał, zdaje się, Dill junior Węgierkę i stąd osobliwe imię, które przywodziło mi na myśl Tamerlana. Choć junior, nie był już młody. Należał do podstarzałych młodzianków. Są ludzie jakby przeznaczeni tylko dla jednego wieku. Baloyne na przykład wycelowany jest w potężnego starca, który wydaje się jego formą właściwą, ku jakiej dąży z pośpiechem, bo wie, że nie tylko nie straci wówczas energii, ale ją ubiblijni jeszcze i stanie poza wszelkim posądzeniem o słabość. Bywają ludzie, konserwujący rysy nieodpowiedzialnego dojrzewania. Takim był Dill junior. Z ojca miał postawę – solenności, wypracowania każdego gestu: nie należał na pewno do ludzi, którym jest wszystko jedno, co dzieje się w każdej chwili z ich rękami albo i twarzą. Był tak zwanym „fizykiem niespokojnym”, trochę jak ja – niespokojnym matematykiem, ponawiał bowiem przenosiny i przez pewien czas pracował w zespole biofizyków Andersona. U Rappaporta doszło między nami do zbliżenia, które kosztowało mnie nieco wysiłku, bo nie był mi Dill sympatyczny, lecz przemogłem się, niejako przez pamięć seniora. Jeżeli to jest niedostatecznie zrozumiałe, mogę tylko przyświadczyć, że dla mnie właściwie też, ale tak było.
Wielospecjaliści zwani u nas czasem „uniwersałami”, byli w wielkiej cenie; Dill należał do twórców syntezy Żabiego Skrzeku. Ale tematów, związanych bezpośrednio z Projektem, na wieczornych konwersatoriach Rappaporta raczej unikano. Przed pracą u Andersona Dill znalazł się – bodaj z ramienia UNESCO – w grupie badawczej, która miała opracować projekty przeciwdziałania demograficznej eksplozji ludzkości. Opowiadał o tym z satysfakcją. Było tam trochę biologów, socjologów, genetyków wraz z antropologami. Oczywiście i sławy w postaci noblistów.
Jeden z nich uważał wojnę atomową za jedyne zbawienie przed potopem ciał. Rozumowanie przedstawiało się zresztą poprawnie. Ani pigułki, ani perswazja nie zahamują przyrostu naturalnego. Niezbędne jest jakieś planujące wtargnięcie w obręb rodziny. Nie w tym rzecz, że każdy projekt brzmi albo makabrycznie, albo groteskowo, jak np. propozycja, by „zezwolenie na dziecko” można było zdobyć dopiero zgromadziwszy pewną ilość punktów, za walory psychofizyczne, za umiejętności wychowawcze i tak dalej.
Читать дальше