Pod koniec sierpnia poczułem się tak wyjałowiony umysłowo, jak bodaj nigdy jeszcze. Potencjał twórczy, zdolność do podźwignięcia problemów zmienia się w człowieku przypływami i odpływami, z których trudno zdać sobie samemu sprawę. Nauczyłem się stosować jako rodzaj testu – lekturę moich własnych prac, tych, które uważam za najlepsze. Jeśli dostrzegam w nich potknięcia, luki, jeśli widzę, że można było rzecz przeprowadzić lepiej, próba wypada pomyślnie. Jeżeli jednak odczytuję własny tekst nie bez podziwu, oznacza to, że jest ze mną niedobrze. Tak stało się właśnie na przełomie lata. Potrzebna okazała się – o tym wiedziałem też z długoletniej praktyki – dystrakcja, a nie odpoczynek. Zachodziłem więc coraz częściej do doktora Rappaporta, mego sąsiada, na wielogodzinne nieraz rozmowy. O samym kodzie gwiazdowym mówiliśmy rzadko i niewiele. Raz zastałem go przy dużych paczkach, z których wysypywały się zgrabne, lśniące kolorowe tomiki z bajecznymi okładkami. Spróbował wykorzystać jako „generator różnorodności”, której nam nie dostawało w konceptach, płody fantazji literackiej – tego popularnego zwłaszcza w Stanach gatunku, zwanego przez uporczywe nieporozumienie Science Fiction. Nie czytał takich książek jeszcze nigdy; był zły, oburzony nawet, ponieważ rozczarowały go swoją jednostajnością. – Oprócz fantazji jest w nich wszystko – powiedział. Zapewne, doszło do nieporozumienia. Autorzy nibynaukowych bajek dostarczają publiczności tego, czego ona pragnie: truizmów, obiegowych prawd, stereotypów, dostatecznie przebranych, udziwacznionych, aby odbiorca mógł jednocześnie pogrążać się w bezpiecznym zadziwieniu i pozostać nie wytrąconym ze swojej życiowej filozofii. Jeśli istnieje w kulturze postęp, to pojęciowy przede wszystkim, a tego literatura, zwłaszcza fantastyczna, nie tyka.
Rozmowy z doktorem Rappaportem były dla mnie cenne. Cechowała go tak charakterystyczna drapieżność i bezwzględność sformułowań, którą chętnie bym sobie przyswoił. Tematy naszych dyskusji były uczniackie: rozprawialiśmy o człowieku. Rappaport był „termodynamicznym psychoanalitykiem” po trosze i powiadał na przykład, że właściwie wszystkie podstawowe motory napędowe ludzkich działań można wyprowadzić wprost z fizyki – jeśli tylko dostatecznie szeroko pojętej.
Pad do destrukcji daje się wywieść wprost z termodynamiki. Życie jest oszustwem, próbą malwersacji, usiłowaniem obejścia praw, skądinąd nieuchronnych i nieubłaganych; izolowane od reszty świata, natychmiast wchodzi na drogę rozpadu, ta równia pochyła prowadzi do stanu normalnego materii, trwałej równowagi, która oznacza śmierć. Aby trwać, musi się żywić porządkiem, a ponieważ – wysoko uorganizowanego – nie ma go nigdzie poza życiem, skazane jest na samopożeranie się; trzeba niszczyć, aby żyć, karmić się ładem, który o tyle jest pokarmem, o ile pozwala się zrujnować. Nie etyka, lecz fizyka ustala taką prawidłowość.
Pierwszy zauważył to bodaj Schroedinger, ale on, zakochany w swoich Grekach, nie dostrzegł tego, co można by za Rappaportem nazwać hańbą życia, skazą immanentną, zakorzenioną w samej strukturze realności. Oponowałem, powołując się na fotosyntezę rośliny, one nie niszczą, a przynajmniej nie muszą niszczyć innych żywych ustrojów, dzięki spożywaniu kwantów słonecznych, na to Rappaport odpowiadał, że cały świat zwierzęcy jest pasożytem roślinnego. Drugą cechę człowieka, tę zresztą, którą dzieli on z wszystkimi niemal organizmami, płciowość, też, filozofując po swojemu, wywodził z termodynamicznej statystyki w jej informacyjnym odgałęzieniu. Bezład czyhający na wszelkie uporządkowanie sprawia, że informacja ulega zawsze w przekazach zubożeniu; aby przeciwdziałać śmiertelnemu szumowi, aby rozpowszechniać chwilowo zdobyty ład, koniecznie należy zestawiać wciąż ze sobą „teksty dziedziczne” konfrontacja taka, „sczytywanie”, które ma na celu usunięcie „omyłek”, stanowi właśnie usprawiedliwienie i przyczynę powstania dwupłciowości. A więc w informacyjnej fizyce przekazów, w teorii przesyłu tkwią sprawcy płci. Zestawienie każdopokoleniowe dziedzicznej informacji było musem, conditio, sine qua życie nie mogłoby się utrzymać, cała reszta biologiczna, algedoniczna, psychiczna, kulturowa – jest już pochodną, lasem konsekwencji, co wyrósł z tego twardego, prawami fizyki ukształconego ziarna.
Zwracałem mu uwagę na to, że takim trybem uniwersalizuje dwupłciowość, czyni ją stałą Wszechświata; uśmiechał się tylko, nigdy nie odpowiadał wprost. W innym wieku, w innej epoce zostałby bez wątpienia srogim mistykiem, systemotwórcą, w naszej, trzeźwionej nadmiarem odkryć rozrywających jak szrapnele każdą systemową spójność, jednocześnie przyspieszającej jak nigdy postęp i zniechęconej do niego, był tylko komentatorem i analitykiem.
Mówił mi raz, pamiętam, że rozważał możliwość zbudowania czegoś w rodzaju metateorii systemów filozoficznych albo też takiego programu ogólnego, który pozwoliłby twórczość tę zautomatyzować: odpowiednio nastawiona maszyna produkowałaby najpierw systemy istniejące, a potem, w lukach pozostałych przez niedopatrzenia lub niekonsekwencję wielkich ontologów, wytwarzałaby nowe – ze sprawnością automatu produkujące śrubki lub trzewiki I nawet zabrał się do tej roboty, ułożył słownik, składnię, reguły transpozycji, kategorialne hierarchie, coś w rodzaju metateorii typów, semantycznie dokształconej, lecz uznał potem zadanie za jałowe, niewartą dalszego wysiłku zabawę, gdyż nic z niej nie wynikało oprócz samej możliwości generowania owych sieci, klatek czy gmachów, a niechby i kryształowych pałaców, zbudowanych ze słów. Był mizantropem i nic dziwnego, że przy jego łóżku, jak przy moim Biblia, leżał Schopenhauer. Koncepcja podstawienia pod pojęcie materii pojęcia woli wydawała mu się zabawna.
– Równie dobrze można by właściwie określić „to” – tajemnicą po prostu – mówił – i kwantować, rozsiewać, uginać na kryształach, skupiać i rozrzedzać tajemnicę; jeśli się znów uzna, że „wola” może być wyobcowana totalnie z wnętrza czujnych jestestw, a jeszcze przypisze się jej jakiś rodzaj „samoruchu”, ową skłonność do wiecznej bieganiny krzątliwej, która tak jest w atomach irytująca, bo sprawia same kłopoty; nie tylko matematyczne, cóż właściwie broni nam pogodzenia się z Schopenhauerem? – Twierdził, że czas renesansu owej schopenhauerowskiej wizji jeszcze nadejdzie. Zresztą wcale nie był tylko apologetą tego małego, wściekłego, zapamiętałego Niemca.
– Jego estetyka jest niekonsekwentna. Zresztą może nie umiał tego wyrazić, nie pozwalał mu „genius temporis”. W latach pięćdziesiątych byłem raz świadkiem próbnej eksplozji atomowej. Czy pan wie, panie Hogarth (inaczej się do mnie nie zwracał), że nie ma nic piękniejszego nad kolory grzyba atomowego? Żaden opis, żadne zdjęcia barwne nie są w stanie oddać tego cudu, który trwa zresztą kilkanaście sekund, potem, od dołu, wschodzi brud wciągnięty ssaniem, kiedy ogniowy pęcherz się rozpręża. Później ogniowa kula, jak balon zerwany, ucieka w chmury, i cały świat staje się na mgnienie wyrzeźbiony w różu – Eos Rhododaktylos… Dziewiętnasty wiek twardo wierzył, że to, co mordercze, musi być ohydne. My wiemy już, że może być piękniejsze od gajów pomarańczowych. Potem wszystkie kwiaty zdają się zgaszone, mętne – i to dzieje się w miejscu, w którym radiacja zabija w ułamku sekund!
Słuchałem go schowany w fotelu, a nieraz, wyznam, traciłem nawet wątek tego, co mówił. Mój mózg, jak stary koń mleczarza, wracał uparcie na jeden i ten sam szlak, kodu, tak że rozmyślnie przymuszałem się, by nie wracać w ową stronę, bo zdawało mi się, że jeśli zostawię ją odłogiem, coś tam może samo zakiełkuje. Takie rzeczy zdarzają się czasem.
Читать дальше