Na takie pytania odpowiedzi miała tradycyjnie udzielać filozofia, religia, ale nie przyrodnicy – uczeni, którzy odcinają się od pokus pojmowania motywów stojących za kreacją. Ale tu było całkiem inaczej: dyskredytowana w historycznym rozwoju nauk empirycznych postawa odgadywacza motywów stawała się ostatnią, rokującą jeszcze nadzieję zwycięstwa. Zapewne, przypisywanie człekokształtnych motywów temu, co sprawiło własności atomów, nadal było objęte metodologicznym zakazem, lecz jakieś – niechby najodleglejsze – podobieństwo Nadawców kodu do jego odbiorców było czymś więcej niż myśl uspokajającą mrzonką, bo hipotezą, na której ostrzu ważyły się losy całego Projektu. I o tym byłem przekonany od pierwszej chwili, kiedy postawiłem nogę na terenie osiedla MAVO – że brak wszelkiego podobieństwa udaremni zrozumienie gwiazdowego przesłania.
Żadnemu z przypuszczeń o naturze wiadomości nie ufałem ani przez chwilę. Przetelegrafowany osobnik, plan „wielkiego mózgu”, plazmatycznej „maszyny informacyjnej”, syntetycznego „władcy”, który miał Ziemię opanować – wszystko to były zapożyczenia z tego ubogiego arsenału konceptów, jakimi dysponowała cywilizacja w jej obiegowej wersji technologicznej. Były te koncepcje odzwierciedleniem, podobnie jak tematy powieści fantastycznych, życia społecznego, i to przede wszystkim w jego amerykańskiej postaci, której eksport poza granice Stanów powiódł się w połowie stulecia. Były to albo modne nowinki, albo wyobrażenia zbudowane na zasadzie gry „my ich albo oni nas” – i nigdy płaskość fantazjowania, jego przykucie do Ziemi w wąskiej szczelinie historycznego czasu nie objawiały mi się jawniej, niż kiedy słyszałem o tych hipotezach, pozornie śmiałych, a w gruncie rzeczy zasmucająco naiwnych.
W czasie dyskusji u głównego informacjonisty Projektu, doktora Mackensie, kiedy udało mi się – wywracaniem takich pomysłów – rozdrażnić obecnych, jeden z młodszych współpracowników Mackensiego spytał, czym sygnał jest według mego zdania, bo z energii moich zaprzeczeń wynika, że muszę to wiedzieć.
– Może jest Objawieniem – odpowiedziałem. – Pismo Święte nie musi być wydrukowane na papierze i oprawione w płótno ze złotymi tłoczeniami. Może być też bryłą plazmatyczną… chociażby Żabiego Skrzeku.
Nie powiedziałem tego serio, lecz oni, którzy swoją ignorancję gotowi byli wymienić na cokolwiek, byle noszące pozór pewności, zaczęli naprawdę zastanawiać się nad moimi słowami. I zaraz też im się wszystko pięknie ułożyło: że to jest Słowo, które, staje się Ciałem… (chodziło o efekt „sprzyjania biogenezie”, zwany efektem Romneya-Moellera), że pobudki, które skłaniają kogoś, aby wspierał rozwój życia w skai galaktycznej, nie mogą być „pragmatyczne”, interesowne, techniczne… bo, aby tak postępować, należy uznać pierwej biogenezę – w całym Kosmosie – za zjawisko pożądane i dobre. Że to jest niejako akt „kosmicznej życzliwości”, który okazuje się – z tej strony oglądany – głoszeniem (ale sprawczym, czynnym, realnie skutkującym) „Dobrej Nowiny”, osobliwy tym, iż zdolna jest ona do samorealizacji – bez zwróconych ku niej chętnych uszu.
Opuściłem ich, tak rozgorączkowanych, że nie zauważyli tego nawet, i wróciłem do siebie. Jedyną rzeczą, której byłem pewny, stał się efekt Romneya-Moellera; gwiazdowy kod zwiększał prawdopodobieństwo kreacji życia. Biogeneza była zapewne i bez tego możliwa – tyle że w dłuższym czasie i w mniejszym bodaj procencie wypadków. Konstatacja ta miała w sobie coś krzepiącego – ponieważ istoty, które działały tak, doskonale pojmowałem.
Czy można, było sądzić, że ta czysto materialna, życiosprawcza strona sygnału jest całkowicie niezależna, totalnie odcięta od jego treści? To, by nie przedstawiał on żadnej w ogóle informacji „z sensem”, poza „protekcyjnym” swym stosunkiem do życia, było niemożliwe – dowód stanowił choćby Żabi Skrzek. A więc czyżby owa treść znajdowała się w pewnej równoległości do tego, co sprawiał jej nośnik? Zdawałem sobie sprawę z tego, na jak grząski wstępuję teren; koncepcja kodu jako przesłania, które także i swoją treścią miało „uszczęśliwić”, „czynić dobro” – nasuwała się już sama. Czy jednak – jak powiedziano pięknie u Woltera – kiedy padyszachowi wiozą zboże, kapitan troszczy się o to, jakie wygody mają myszy na statku?
Gości ze świata zewnętrznego nazywało się u nas nie „Vipami” („Very important persons”), lecz „Femami”, od „Feeble Minded”. Przezwisko to ukuto nie tyle nawet dla powszechnego mniemania o słabości umysłowej wszystkich ważnych osób, lecz po prostu przez to, że borykaliśmy się z kłopotami, powstającymi, kiedy typowe dla Projektu zagadnienia trzeba było wykładać ludziom nie znającym fachowego języka nauki. Aby uprzystępnić im kwestię stosunku „życiosprawczej formy” gwiazdowego przesłania do jego „treści” – z której na razie wywiedliśmy tylko Pana Much – wymyśliłem następujące porównanie.
Powiedzmy, że zecer złoży na linotypie werset z metalowych czcionek. Werset ten ma określone znaczenie językowe. Ponadto zaś może być tak, że jeśli pociągnie się po metalowych literach odpowiednim elastycznym rylcem, zdolnym do drgań, powstanie dźwięk, który przypadkiem może mieć wartość akordu harmonicznego. Byłoby jednak zupełnie nieprawdopodobne, żeby tak powstające dźwięki ułożyły się – za sprawą najczystszego przypadku – w pierwsze takty Piątej Symfonii Beethovena. Gdyby tak się stało, sądzilibyśmy raczej, że owa muzyczność nie jest wywołana trafem, lecz ktoś umyślnie tak właśnie poskładał litery, wybierając właściwe ich rozmiary oraz odstępy między nimi. To, co jako „uboczna harmonia dźwięków” byłoby dla odlanego składu drukarskiego bardzo mało prawdopodobne, dla komunikatu, jaki przedstawia „gwiazdowy list”, stanowiło już nieprawdopodobieństwo równe niemożliwości.
Mówiąc innymi słowy: życiosprawczość tego komunikatu nie mogła być dziełem przypadku. Nadawca, musiał nadać rozmyślnie takie modulowane drgania neutrinowemu promieniowaniu, żeby przejawiło własność „wspierania biogenezy”. Otóż ta współobecność „formy” i „treści” nieubłaganie zdawała się domagać specjalnych wyjaśnień, a przypuszczenie najprostsze sugerowało, że skoro „forma” sprzyja życiu, to i treść winna być jakoś – podobnie – „dodatnia”. Jeżeli natomiast odrzucało się hipotezę takiej „wszechżyczliwości”, która przyłączyła do „życiosprawczego działania wprost” odpowiednią treść listu jako „sprzyjającą adresatom”, to było się niejako skazanym na ujęcie diametralne, wedle którego Nadawca „życzliwego” przez „życiosprawczość” przesłania dostarczał (diabolicznie) treści mogących przyprawić odbiorców o zgubę.
Jeżeli mówię, że „było się skazanym na interpretację diaboliczną”, to nie dlatego, jakoby właśnie takie było moje zdanie: notuję po prostu to, co rzeczywiście zachodziło w Projekcie. Uporczywość, przejawiana w hipotetyzowaniu, widnieje zresztą we wszystkich opublikowanych doniesieniach opowiadających historię MAVO. Zawsze była ta uporczywość dwubiegunowa: albo „list” miał stanowić akt „życzliwości opiekuńczej”, dzielenia się wiedzą instrumentalną, którą nasza cywilizacja ma za dobro najwyższe, albo też – akt zręcznie kamuflowanej agresji: gdyby to, co powstać ma przez materializację „listu”, dążyło do zawładnięcia Ziemią, ludzkością czy też do jej zniszczenia nawet. Zawsze przeciwstawiałem się takiej bezwładności domniemań. Nadawcy mogli np. być istotami racjonalnymi, które skorzystały z tego, że nadarzyła się „energetyczna okazja”: kiedyś uruchomiły „emisję biofilną”, a potem, pragnąc nawiązania łączności z rozumnymi mieszkańcami planet, ze zwykłej oszczędności, zamiast budować umyślne nadajniki, posłużyły się źródłem energii już pracującym i nałożyły na potok neutrinowy – pewien tekst, który z jego „życiosprawczym” charakterem nie musiał mieć nic wspólnego. Podobnie sens depeszy, jaką przesyłamy, nie stoi w żadnym stosunku jednoznacznym do własności fal elektromagnetycznych telegrafu bez drutu.
Читать дальше