Szli dalej w kierunku wzgórza, schodząc teraz na rozpościerającą się wokół niego płaszczyznę. Szczegóły zabudowań widać było coraz lepiej. Bryła pod szczytem wzgórza okazała się rzeczywiście ogromnych rozmiarów posągiem, przedstawiającym ludzką głowę. Poniżej stały okazałe budynki z kamienia i drewna, o matowo połyskujących oknach. Było ich kilkadziesiąt, stojących luźno i otoczonych zielenią. Niżej, u podnóża stoku, budynki były skromniejsze, rozmieszczone ciaśniej przy wąskich uliczkach. Mogło ich być kilkaset, lecz trudno było się zorientować w dokładnej ich liczbie, bo okalały wzgórze i część ich ukryta była po drugiej jego stronie.
– Pięćdziesiąt lat, to bardzo długo. Pracowici ludzie mogą w tym czasie zbudować wspaniałe rzeczy – zachwycał się Silva. – Niepotrzebnie obawialiśmy się o nich. Mieszkają tu lepiej, a przynajmniej me gorzej niż na Ziemi. Wszystko zmienili od czasów, które nasz Pradziadek opisał w swoim dzienniku…
Sloth wciąż milczał, patrząc w kierunku cofającej się mgły. Rzedła coraz bardziej i teraz przebijał przez nią jakiś regularny, geometryczny rysunek jaśniejszych plam rozmieszczonych wzdłuż prostych linii wokół centralnego, kwadratowego pola, na płaszczyźnie ciągnącej się między wzgórzem a brzegiem jeziora. Słońce wyszło zza chmur, od lądu nadbiegł suchy, ciepły powiew.
– Popatrzcie tam – powiedział Sloth, wskazując ręką.
Achmat i Silva oderwali zachwycony wzrok od wesoło podświetlonej słońcem dzielnicy willowej i spojrzeli w prawo.
Spod woalu rozpływającej się mgły wynurzały się długie rzędy ciasno obok siebie ustawionych szarych kopczyków. Wokół nich widać było poruszające się postacie ludzkie.
– To są właśnie ci pracowici ludzie, o których mówiłeś – powiedział Sloth, ujmując Silvę za ramię. – Oni zbudowali te piękne domy.
Wszyscy trzej stali teraz, zwróceni twarzami w stronę jeziora. Mgła zniknęła zupełnie, odsłaniając ciągnące się, jak okiem sięgnąć, wzdłuż brzegu jeziora, nie kończące się rzędy tysięcy szarych, niskich lepianek.
– Czy nadal sądzicie, że nasza podróż nie była potrzebna? – Sloth uśmiechał się smutno, nie odrywając oczu od osiedla. – Owszem, dużo się zmieniło przez tych pięćdziesiąt lat. Tylko, że zmiana nie zawsze musi oznaczać poprawę. Dla tych na dole zmieniło się niewiele… Może tyle tylko, że zdążyli oblepić gliną swoje szałasy z gałęzi…
– Jak oni to robią? – mruknął Achmat, wskazując głową w/górze. – Jak zmuszają tych ludzi do pracy i posłuszeństwa? Przecież… chyba już nie mają nic do dawania…
– Na pewno. Teraz raczej… biorą, niż dają.
– Ale dlaczego… ci ludzie… godzą się na to?
– Nie ma trwalszych systemów, niż te, które opierają się na fałszu. Zadaj parę pytań któremukolwiek z nich, a dowiesz się niespodziewanych rzeczy…
– Co zrobimy dalej, komandorze?
– Rozdzielimy się. Ukryjcie porażacze pod kombinezonami. Myślę, że poradzimy sobie w pojedynkę. Czy każdy ma pojemnik z gazem i filtr do oddychania? W porządku. Ty, Achmat, pójdziesz do dzielnicy willowej. Silva pokręci się w okolicy tej… głowy pod szczytem. Nikomu ani słowa o nas, żadnych wyjaśnień, tylko słuchać i rejestrować. Sprawdzimy łączność.
Poprawił odbiornik w uchu i przekręcił mikrofon imitujący zapięcie kombinezonu na piersi.
– Idziemy – powiedział. – Środków obronnych należy używać tylko w ostateczności. Gdy dam sygnał, spotkamy się w tym miejscu.
Wąską, piaszczystą uliczką Sloth wyszedł na kwadratowy plac, rozciągający się pośrodku osiedla. Ludzie zaczynali pojawiać się przed domami, odsłaniali workowate zasłony w otworach drzwi i okien, wynurzali się z wnętrza ciemnych lepianek, wystawiając do słońca śniade, opalone twarze. Nie wyglądali na niedożywionych. Mężczyźni nosili dość obfite brody i wąsy, wszyscy mieli długie włosy, rozpuszczone lub powiązane w warkocze i węzły. Niektórzy myli się przy studni na rynku, ciągnąc wodę blaszankami uwiązanymi na drutach.
Ubrani byli różnie… Starsi ludzie nosili kombinezony podobne do tych, w jakie zaopatrzono załogę Slotha. Ubrania były podniszczone, lecz trzymały się nieźle jak na pięćdziesiąt lat użytkowania. Młodsi mieli na sobie proste ubiory z tkanin sporządzonych prawdopodobnie z miejscowych włókien roślinnych, przypominających grube tkaniny, używane powszechnie do wyrobu spodni roboczych w czasach staro-amerykańskich.
Pozdrawiali się podniesieniem dłoni i jakimś wykrzyknikiem, brzmiącym jak krótkie "ha!" Sloth zauważył, że wielu z nich nosi włosy opadające na czoło, jakby celowo dla zasłonięcia numeru, sam więc także nagarnął dłonią parę kosmyków na swoje niezbyt dokładnie wymalowane cyfry.
Przeszedł skrajem rynku i skręcił w wąską uliczkę pomiędzy domkami wyraźnie chylącymi się ku ziemi, o spękanej gęsto powierzchni glinianej polepy. Uliczka była prawie pusta, tylko gdzieniegdzie na progach domów widział siedzących ludzi, przeważnie starych mężczyzn i kobiety. Sloth szedł powoli, odprowadzany sennymi spojrzeniami starców. Przy jednym z nich, siwym i bezzębnym, zatrzymał się na chwilę.
"Ten będzie dobry" – pomyślał i rozejrzał się dokoła. W pobliżu nie było nikogo więcej.
– Ha! – powiedział, unosząc dłoń. – Jak zdrowie?
Staruszek podniósł na niego łagodne, jasnoniebieskie oczy i przyglądał mu się przez chwilę, jakby usiłując sobie przypomnieć, czy zna twarz Slotha.
– Uu, zdrowie! – powiedział, sepleniąc – Jakie tam zdrowie, synu. Było, przeszło…
Sloth zbliżył się i odczytał z trudem błękitny numer wśród pomarszczonych fałdów skóry na czole starca. Było to czterysta trzydzieści pięć, albo może sześć, ostatnia cyfra była niezbyt wyraźna.
Nachylił się nad staruszkiem i ściszonym głosem zaproponował konfidencjonalnie:
– Napiłby się dziadek ze mną?
– Uu, a jaki tam ja dziadek… Dzieci nie mam, to i wnuków też nie… Ale… Napić, to napić. Czemu nie? Tylko dlaczego? Po co ja ci potrzebny, że chcesz ze mną wypić?
– O, tak po prostu. Od święta.
– Uu, też mi święto… U mnie każdy dzień jak święto, ale wam takie święto to nie święto… Jak się było tam, to były święta, oj, były… Ale tutaj…
– Gdzie: "tam", dziadku? – Sloth wydobył z torby plastikową butelkę i dwa małe naczynia.
– Ano… – staruszek zawahał się na chwilę. – A co ty za jeden, że tak pytasz? Pokaż numerek!
Sloth odsłonił czoło, a staruszek patrzył przez chwilę, wytężając wzrok.
– Dziwny jakiś ten twój numer, ale… chyba nie jesteś ze straży, co?
– Nie jestem. Proszę! – Sloth podał napełniony kieliszek i przysiadł na progu obok starca. – Za tamte czasy, co dziadek mówił!
Staruszek ujął obiema rękami podane naczynie i zbliżył do ust. Dłonie trzęsły mu się nieco.
– A w czym ty mi dajesz pić, synu? – popatrzył nagle, na plastikową szklaneczkę. – Skąd ty to masz?
– Niech dziadek nie pyta, tylko pije – powiedział Sloth, by zyskać na czasie i odwrócić jego uwagę od naczynia.
Starzec upił łyk, posmakował, a potem uważnie Spojrzał na Slotha.
– Dobre – powiedział. – Sam to robisz?
– Uhm…
– Łżesz. Może jestem trochę ślepy i głuchy, ale smaku jeszcze nie straciłem. Za dobre, jak na samogon. Ale daj jeszcze trochę – powiedział, uśmiechając się błogo i podstawiając opróżniony kieliszek.
– Dziadek… pamięta Ziemię? Oczy starca pobiegły czujnie w lewo, potem w prawo.
Читать дальше