Z szałasu wynurzył się człowiek. Nie był młody, plecy miał zgarbione i postękiwał prostując grzbiet. W jednej ręce trzymał blaszane naczynie, w drugiej – coś w rodzaju łyżki wystruganej z drewna. Potoczył wzrokiem wokoło, wypatrując czegoś w kartoflisku, a potem, jakby uspokojony, zgiął się w pół i z powrotem zniknął pod daszkiem z gałęzi.
Achmat odczekał jeszcze kilka minut i wycofał się powoli o kilkanaście metrów, a potem, nisko schylony, pobiegł w stronę towarzyszy.
– To pewnie dozorca pilnujący pola – powiedział, kładąc się w bruździe obok Slotha.
– Tylko jeden?
– Chyba tak. Szałas jest bardzo mały, dwóch by nie wlazło.
– Trzeba z nim porozmawiać – zadecydował Sloth. – Chodźmy.
– Zobaczy, że nie mamy numerów! – zaniepokoił się Achmat.
– Nic nie szkodzi. Kiedy opowie, że widział Nienumerowanych, nikt mu i tak nie uwierzy.
Wstali i ruszyli bruzdą w kierunku szałasu. Nać ziemniaków szeleściła o tkaninę kombinezonów. Człowiek w szałasie musiał usłyszeć nadchodzących, bo wyskoczył stamtąd nagle podnosząc dłoń do ust. Rozległ się wysoki, przejmujący gwizd, który urwał się natychmiast.
– Ej, czego wy tam?… – głos jego drżał lekkim niepokojem. – Straszycie człowieka po nocy! Jak chcecie kartofli, to nakopcie sobie, tylko z brzegu, jeden cały rząd, albo dwa, i potem wyrównać bruzdę, żeby nie było widać…
– Pozwalasz? – spytał Sloth.
– A jak nie pozwolę to co, nie weźmiecie? – zaśmiał się nerwowo dozorca. – To i tak przecież nie moje tylko wspólne. Mało to ludzie nakopią po nocach…
– A od czego tu jesteś? Masz pilnować, czy nie?
– Mam odpędzać maagury i trykwy. O ludziach nikt nic mi nie mówił – znów się roześmiał ulegle, pojednawczo.
– Mangury? Przecież one nie żrą kartofli – włączył się Achmat. – One żerują w wodzie.
– W wodzie też. A kartofle… Może kiedyś, jak nie było, to nie żarły. One żrą wszystko, nawet jeden drugiego. Widziałem, jak Jeden łamane przez Dwanaście strzelał do mangurów. One zawsze chodzą stadem. Zabity upadł, a tamte od razu rzuciły się żreć go. Na kawałki rozdarły. Jeden łamane przez Dwanaście musiał od razu całe stado wystrzelać, żeby zostało trochę mięsa. Byłem na nagonce. Dostałem kawałek. Delicje!
– A ty, tutaj, czym je odpędzasz?
– Gwizdkiem. Boją się tego.
– Mógłbyś zapolować, jeśli takie smaczne.
– Kiedy mówię, że stadem chodzą. I z czego strzelać? A poza tym, to przecież zabronione!
– A Jeden łamane przez Dwanaście może?
– On Wszystko może, bo to syn Jedynki. Dwunasty, ale syn. A wy, co? Może… kłusujecie?
Cofnął się nagle, choć i tak stali z dziesięć metrów od niego.
– Nie bój się. Ani po kartofle, ani Rysować nie przyszliśmy.
– No, to po co? – zdziwił się szczerze.
– Porozmawiać..
– Aa… No, to siadajcie. Porozmawiać. Ze mną. O czym? – zaniepokoił się nagle. – Wy ze straży? Ja… nigdy żadnych kłusowników tu nie widziałem, naprawdę!
Podeszli bliżej i kazali mu usiąść. Posłusznie klapnął przed szałasem, a oni otoczyli go półkolem. W ciemności widać było tylko zarys postaci i nie było obawy, że dostrzeże brak numerów.
– Jaki masz numer? – spytał Sloth.
– Dwa tysiące trzysta dwa łamane przez trzy.
– Aha. To znaczy, twój ojciec przyleciał tu z Ziemi.
– Przywieźli go, dranie! Ale my się im nie damy!
– Komu?
– Jak to – komu? Jest tylko jeden wróg. Ci z Ziemi!
– Kartofli nie możesz obronić, a tych z Ziemi chcesz odeprzeć?
– Od tego mamy straż. Oni nas obronią.
– A gdybyśmy to my byli z Ziemi?
– E, tam. Nie żartuj – wzdrygnął się dozorca.
– No, to jesteśmy.
– Głupio żartujesz. Oni są zupełnie inni. Wy jesteście zwyczajni ludzie z osiedla.
– Ci z Ziemi też są podobni.
– To zależy, którzy. Ci, co pracują, są podobni. Ale wynędzniali, głodni i nieskłonni do żartów. Ich zresztą nikt by tu nie puścił. Są w niewoli Władców i Dozorców.
– Tutaj też są władcy i strażnicy.
– Nasza władza jest dobra, bo pozwala nam pracować i możemy jeść codziennie, a nawet dwa razy na dzień. A nasi strażnicy bronią nas przed okrutnymi Dozorcami z Ziemi. Okropnie bym nie chciał urodzić się tam… Jakie to szczęście, że ojca wywieźli tutaj, na naszą planetę…
– Tam jest zupełnie inaczej niż myślisz – powiedział Silva.
– Wiem… Na pewno jest inaczej. Dużo gorzej niż mogę sobie wyobrazić. Ci biedni niewolnicy pracują po osiem godzin na dobę, a my tylko po sześć i na odpoczynek zostaje nam aż dziesięć… Oni mają Dzień Wdzięczności co siedem dni, a my – co dwanaście… Współczuję tym biedakom… Może kiedyś będziemy dość silni, by im pomóc, wyzwolić ich z tyranii Władców i Dozorców… Ale na razie jest nas zbyt mało. Musimy ciągle pracować, bez wytchnienia pracować, by ich kiedyś wyzwolić z tego jarzma… Byłoby nam tu jeszcze lepiej, gdybyśmy nie musieli tak pracować dla obrony przed tym samym wrogiem, który ich gnębi i nam zagraża.
Skończył tyradę i patrzył przez mrok, kolejno na każdego z przybyszów.
– Dobrze odpowiadałem? – bąknął nieśmiało.
Zrozumieli, że wziął tę rozmowę za rodzaj egzaminu czy testu ideologicznego.
– A czego się spodziewasz? Awansu? – spytał Sloth.
– Myślałem, że… może to w związku z moim podaniem… o zwolnienie z Dobrowolnych Darów…
– W każdym razie, dobrze mówiłeś. Możesz spać spokojnie.
Wstali kolejno i ruszyli bruzdą do końca kartofliska, gdzie zaczynały się krzewy. Tutaj przespali się nieco, by przed Wschodem słońca ruszyć w dalszą drogę.
Teren przed nimi układał się faliście. Wspinali się na niskie pagórki i schodzili w rozległe doliny, pokryte siatką uprawnych pól. Można było rozpoznać kilka gatunków ziemskich warzyw oraz jakieś miejscowe rośliny, posadzone w równych rzędach. Tam, gdzie grunt obniżał się, leżały miejscami szare płaty mgły. Gęstszy tuman okrywał brzeg jeziora. Słońce nie wzeszło jeszcze, oświetlając spod horyzontu wiszące nisko obłoki i nadając im pomarańczowo-żółty odcień.
Gdy stanęli na szczycie kolejnego pagórka, oczom ich ukazał się zarys sporego wzniesienia, ciągnącego się poprzecznie do ich drogi. Po lewej stok wzgórza wyłaniał się dość stromo z gąszcza zarośli i wspinał do szczytu widniejącego wyraźnie na tle nieba Dalej, na prawo, w kierunku jeziora, stok opadał łagodnie, zanurzając się w gęstszą mgłę. Po prawej stronie szczytu, nieco poniżej, rysowała się ciemna bryła jakiejś obłej, prawie kulistej budowli. Przypominała ogromną ludzką głowę, zwróconą twarzą ku jezioru. Poniżej na prawo od niej, od połowy widocznej części stoku aż do zamglonego podnóża można było dostrzec kanciaste zarysy mniejszych brył, rozmieszczonych tarasowate na różnych poziomach. To musiały być domy osiedla.
– Wygląda zupełnie nieźle – powiedział Silva, zatrzymując się obok Slotha. – Bardzo ciekawe rozwiązanie urbanistyczne.
– Co to jest, tam, pod szczytem? Wygląda jak ogromne popiersie – zastanawiał się Achmat, wytężając wzrok. – Zdaje się, że widzę zarys ludzkiego profilu.
– Idziemy! – przynaglił Sloth.
Za ich plecami wstawało słońce. Jego promienie rozświetlały stok wzgórza, wydobywając z niego szczegóły kształtów poszczególnych budynków. Mgła znikała szybko, osuwając się w dół stoku, jakby wycofywała się nad wodą.
– Widzisz, komandorze! Poradzili sobie bez niczyjej pomocy. Jest im tu naprawdę dobrze. Czuję, że napiszę ten raport…
Читать дальше