Jacek Dukaj - W Kraju Niewiernych

Здесь есть возможность читать онлайн «Jacek Dukaj - W Kraju Niewiernych» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

W Kraju Niewiernych: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «W Kraju Niewiernych»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

W Kraju Niewiernych — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «W Kraju Niewiernych», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

– To jest banicja, Nazgul.

– Jeśli tak to odbierasz.

– A jak mam odbierać? No, wstawaj – Santana kopnął mnie w bok. – Nie udawaj, Adrian.

– Mówiłeś, że nie ma imienia.

– Mówiłem, że nie pamięta imienia. Adriana sam sobie nadał. Llameth, poderwij go.

I poderwał mnie, aż coś mi trzasnęło w barku. Niewiele widziałem; czerwone widma tańczyły mi pod powiekami. W zwykłej grawitacji pewnie bym nie ustał.

– Może wy myślicie… – zacząłem charkotliwie.

– Zamknij się – mruknął Santana.

Otworzyłem szerzej oczy; twarz pokrywała mi nie do końca jeszcze zeschnięta skorupa krwi, rozłamywałem ją każdym ruchem ust, drgnięciem powiek.

Santana obrócił się do Nazgula.

– Dwa błędy jednego dnia…

– Nie chce mi się z tobą kłócić – przerwał mu Nazgul. – Jak chcesz, weź Llametha. I zejdź mi z oczu.

Znów spóźniłem się z moją kwestią. Chciałem coś powiedzieć, coś wykrzyczeć, udowodnić, lecz nim zebrałem myśli w konkretne słowa, nim udało mi się schwycić w płuca dostatecznie dużo powietrza – byłem już w windzie, w klinicznej ciszy spadałem ku Bramom i nikt nie zwracał na mnie uwagi; wciśnięty krwawym kłębkiem w kąt, dyszałem ciężko – obok Czarny sprzeczał się leniwie z rozbawionym Llamethem.

– Doigrał się wielki Santana, a? Może jednak trzeba było kilka razy zdechnąć efektownie?

– Żebym był szalony jak ty?

– Żebyś był normalny. Hę, ty masz jeszcze niepokojąco zdrowy umysł.

– Że co?

– Dobrze ci radzę, zemrzyj parę razy. Od razu zrobi ci się lżej.

– Kim ty żesz, kurwa, jesteś w rzeczywistości? Ślepakiem?

Wysiedliśmy tuż nad halą rozety. Santana z Llarnethem skręcili i wąskim korytarzem przeszli pod wejście do wind jednego z bocznych filarów. Wlokłem się za nimi najszybciej, jak potrafiłem; nogi mi się plątały, plątał wzrok i myśli. Kapałem sobą w czerwonych łzach.

Zjechaliśmy w heksagon numer cztery. Jedną z jego Bram wtaczał się właśnie na karminowe pole wyjścia wielki, płaski czołg w towarzystwie dwóch harleyów. Długowłosi motocykliści wywrzaskiwali, fałszując, jakiś rock and rollowy standard. Kolumna minęła filar, przyspieszyła i rozmyła się w tęczy przeciwległej Bramy.

Koło naszej linii progu wypisana była umowna nazwa świata, który za nią się rozciąga, lecz nie zdążyłem złożyć jej liter w żaden sensowny wyraz, poderżnięcie gardła bardzo skutecznie pozbawia również zdolności koncentracji.

Przerzuciło nas na jakąś łąkę. Ciążenie przygięło mnie do ziemi. Szok. Cudowne uzdrowienie. Powietrze gładko wchodzące i wychodzące z płuc.

– No – machnął na mnie ręką Santana – nie zostawaj w tyle. To niedaleko, w jednym ciągu.

– Wy chcecie mnie zabić – powiedziałem. – Chcecie mnie zamordować. Pozbyć się mnie. Żałujesz, że jestem nieśmiertelny, prawda? – Palce.

Uniósł brwi, zdziwiony.

– O co ci chodzi? No? – idziesz? nie idziesz? Chcesz się sam błąkać po Irrehaare?

– Irrehaare. Wasza ostateczna wymówka. Nic się nie dzieje naprawdę.

Ale mimo to poszedłem za nimi. Cóż innego mogłem zrobić?

Czterokrotnie jeszcze, w jednym ciągu heksagonalnymi przechodziliśmy przez Bramy.

Naga skała smagana wichrami.

Ciasne wnętrze betonowego bunkra.

Pusta ulica w pogrążonym we śnie Berlinie początku dwudziestego wieku; noc kryształowo czysta. Ciemność.

– Moment – mruknął Santana. Po krótkim echu jego głosu poznałem, iż znaleźliśmy się w zamkniętym pomieszczeniu.

Zapłonęło światło: lampa naftowa. Santana uniósł ją ze stolika stanowiącego jedyne wyposażenie tej sali. Marmurowa podłoga. Boazeria. Żadnych okien. W przeciwległej ścianie szerokie drzwi. Stolik umieszczono w środku heksagonu – jak zorientowałem się po układzie białych linii progów Bram. Ominąłem je starannie, podążając ku drzwiom za Santana i Llamethem. Czarny miał na sobie przewiewną lnianą koszulę i nieco staromodne spodnie. Podobnie ubrany był Llameth; po raz pierwszy zrezygnował z maski skina – może po prostu nie zdołał jej utrzymać, przechodząc do tego świata. Lekko odziany, swe kalectwo niemal wystawiał na pokaz, chwalił się nim. Llameth był do tego stopnia odrażający, że aż fascynujący w owej nieprawdopodobnej brzydocie – już piękny. Ja, w koszuli i spodniach prostego kroju, mogłem pasować do każdej epoki. Chybotała się lampa w ręku Santany, chybotał jej płomień, tańczyły cienie. Postawił ją na podłodze, wyjął skądś klucz i otworzył ciężkie, żelazne drzwi. Nie skrzypiały, lekko chodziły na zawiasach. Weszliśmy na kręcone schody. Czarny dokładnie zamknął za sobą drzwi. W górę; idąc tępym rytmem starego latarnika, wspinającego się co dzień na szczyt latarni po spiralnych zmurszałych stopniach, zacząłem przemyśliwać nad ucieczką. Dokąd? Obojętne; byle dalej od tych potworów, które usiłują mnie zabić, gdy tylko przyjdzie im na to ochota. Palce. Teraz – teraz już mogłem bezpiecznie myśleć nad ucieczką, albowiem nie byłem w stanie żadnych mych rewolucyjnych postanowień wprowadzić w życie – znów byłem uwięziony w jednym świecie ze swoimi wrogami. Lecz czy naprawdę byli oni moimi wrogami? Tu słowo "naprawdę" ma specyficzne znaczenie. Tak naprawdę to oni zapewne mdleją, gdy przypadkiem się zadrasną. Tak naprawdę żaden z nich nie widział człowieka konającego. Tak naprawdę są oni statystyczną, szarą próbką wielomiliardowego społeczeństwa, oddzieloną i wyróżnioną

przypadkową awarią Allaha – przeciętni ludzie. Tak naprawdę to najprawdopodobniej żaden z nich mnie nie zna, kimkolwiek bym był. Tak naprawdę nic ich nie obchodzę – i to jest najbardziej przerażające.

Kolejne drzwi. Santana zgasił lampę. Za drzwiami jasno oświetlony gorącymi promieniami słonecznymi hol. Upał. Środek dnia w środku lata. Duchota.

– Witajcie na mojej plantacji – skłonił się z charakterystycznym uśmiechem na twarzy Czarny.

Luizjana, 1834.

10. Raj Santany

Dla miejscowych atrap był cudzoziemskim milionerem, Santana Philipem Blackiem, który, wykupiwszy ten zahipoteczony majątek, przeniósł się doń ze swych rodzinnych stron z powodu jakichś familijnych waśni. Sąsiedzi go poważali, ponieważ był bogaty. Partnerzy w interesach szanowali, ponieważ był bezwzględny. Służba i niewolnicy bali się go, bo był okrutny. Damy fascynował, ponieważ nie maskował żadnej z tych cech. Żona natomiast go kochała, bo wiedziała – bądź wydawało się jej, że wie – iż w ten właśnie sposób maskuje on swe całkowicie inne, prawdziwe oblicze. Santanę zaś wszyscy oni niewiele obchodzili – stanowili wszak tylko zerojedynkowy ciąg w którymś buforze pamięci Allaha.

Dom był duży, przestronny, słoneczny. Nigdy nie poznałem wszystkich tajemnic, jakie kryły jego niezliczone pokoje. Przydzielono mi jedną z kilkunastu sypialni zajmujących pierwsze piętro zachodniego skrzydła. Widziałem stamtąd podjazd, ogród, drogę i fragment najbliższego pola bawełny. Słyszałem szybujące ciężko w bezwietrznym powietrzu zaśpiewy pracujących Murzynów.

Służba traktowała mnie jak gościa równego statusem gospodarzowi, najwyraźniej była przyzwyczajona do nagłych pojawień się Santany i jego przedziwnych przyjaciół, nie dziwiło ich to, nie okazywali też po sobie zdziwienia naszymi nadnaturalnymi zdolnościami. Santana nierzadko znikał na kilka dni, po czym równie niespodziewanie się pojawiał – sam bądź w towarzystwie tajemniczych nieznajomych. W istocie były to eskapady nawet kilkumiesięczne, lecz z uwagi na nieprawdopodobnie powolny upływ tutejszego czasu odbierano je jako krótkie wycieczki. Dowiedziawszy się o owej właściwości jego świata, zrozumiałem, iż Santana nie miał w ogóle zamiaru podporządkować się żądaniom Nazgula, że od początku niewiele sobie robił ze swej banicji.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «W Kraju Niewiernych»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «W Kraju Niewiernych» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «W Kraju Niewiernych»

Обсуждение, отзывы о книге «W Kraju Niewiernych» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x