– Och, Graham, przecież gazeta jest tak droga. Jeden egzemplarz kupuje dziesięć osób; najpierw go czytamy, a potem rozdzielamy na części. Dzisiaj na mnie wypadł sport, co mnie kompletnie nie obchodzi. Notatka o spaleniu to była wiadomość dnia i nauczyłam się jej na pamięć, żeby przekazać przyjaciołom.
Gdy koleżanki poszły Agnes nadal kręciła się wokół Grahama. Wyczuł, że czegoś chciała.
– Masz ochotę na moje ziółka? – zaproponowała. Widać, nie bardzo wiedziała, jak zacząć rozmowę.
Sama jesteś nieznośne ziółko:… – pomyślał.
– Pewnie – powiedział na głos. – Lubię od czasu do czasu zakosztować tej waszej goryczy. Jeśli do picia, oczywiście… – uśmiechnął się.
Zakrzątnęła się przy palniczku gazowym. Graham dawno już obliczył, ile kosztuje jego grant codzienne gotowanie wody w celach towarzyskich. Dawno już zamierzał z tego zrezygnować, ale jakoś nie mógł się zdobyć, żeby im to powiedzieć Agnes z reguły przynosiła te swoje heddeheńskie ziółka, Ken parzył herbatę, a Graham często ograniczał się do gorącej wody.
– To jest jedna receptura czy różne zestawy? – zapytał Ken, który spodziewał się, że też zostanie poczęstowany.
– Skądże, panie Ken – wtrącił się Graham. – Gdzieżby miała jeszcze ze sobą zestaw oryginalnych ziół z Heddehen. To zwykłe ziele zbierane w lecie na łąkach wokół miasta, albo nawet na campusie i potem suszone, dokładnie według książki ”Zdrowa kuchnia” Bomberga.
– Część jest zbierana przeze mnie, część kupowana w specjalnym sklepie zielarskim – Agnes leciutko się naburmuszyła. – Obojętne, czy byłaby to jedna, czy więcej receptur, nie rozpoznalibyście swoimi ziemskimi językami, dla was to zwykła gorycz…
– Założę się, że ty też nie poznajesz. Tylko pachnie inaczej – zachichotał Graham, obserwując jak ona krząta się ze złością, ale i z wdziękiem wokół dymiącego kociołka, z którego już rozchodził się przyjemny aromat.
– Za to dzisiaj poznałeś stuprocentową Heddeni, tysiącprocentową powiedziała, nieco zbyt gwałtownie stawiając przed nim kubek z gorącym płynem.
– Tę czarnowłosą piękność? – zaciekawił się – Zdumiewająca twarz: piękna, ale łatwo ją sobie wyobrazić w gniewie jako straszliwą maskę… Mogłaby – być księżniczką, to kapryśną, to despotyczną, to znów piękną…
– W Heddehen pewnie by była… – burknęła niezadowolona Agnes. – Pochodzi z rodu, który wydał przynajmniej kilką tysięcy księżniczek i kilka tysięcy książąt dla ludu Urhenn, także sporo królów i królowych w ostatnich kilkudziesięciu tysiącach lat.
– To dało się wyczuć. Jeszcze nigdy nie spotkałem autentycznej królowej – ucieszył się Graham. – Nawet tylko potencjalnej.
Wypił kilka gorących łyków, starannie odcedzając przez zęby rozmoczone zielsko.
Zamyślił się.
– Kobiety z rodu Kessalom i wszystkich rodów książęcych, które wydawały władców narodowi Urhenn, nie mają piersi – Agnes przerwała jego rozmyślania.
– Jak to, nie mają?
– Zwyczajnie – przycisnęła lekko dłońmi sweterek na piersiach, niby je spłaszczając, ale naprawdę tylko podkreślając, jak wiele się pod tym porozciąganym sweterkiem kryje. – Tu są zupełnie płaskie. Jak ty albo Ken.
– No, wiesz, wszędzie rodzą się dziewczyny z małymi piersiami…
– Nie tak. Żadna z nich nie ma piersi. Żeby podkreślić, że są władczyniami i nie muszą karmić swoich dzieci.
– Okaleczali je?…
– Nie i nie. One takie się rodzą. Tak zostały wyselekcjonowane w rodach władców Urhenn. Na uroczystościach oficjalnych występowały rozebrane do pasa jak mężczyźni, żeby podkreślić swoją przynależność do rodów, z których pochodzą władcy.
– Cię… Słyszałeś, panie Ken?
– Emigrantów lepiej nie pytać – Ken jak zwykle szczerzył zęby. – Mogą za wiele powiedzieć…
– Słyszałem, że są emigrantki z sześcioma piersiami, ale żeby wcale…
– Ta mała, Havannanah, co przyszła z Attą, ma sześć piersi, dlatego wygląda jak tłusty wałeczek, chociaż wcale nie jest aż tak tłusta. Wyobrażasz sobie sześć równych, foremnych piersi u jednej dziewczyny, jaka frajda… – uśmiech Agnes należał do najzjadliwszych. W wąskich szparkach jej zmrużonych oczu migały iskierki.
– Sześć obok siebie? – Graham był niezrażony.
– Nie, po dwie, tak coraz niżej… – pokazała palcami na sobie. Dociekliwość Grahama najwyraźniej peszyła ją lub złościła. Ostatecznie, sama zaczęła ten temat.
– I te, co miały po sześć, karmiły dzieci tym, co nie miały wcale?… – dalej dopytywał się.
– Gdzie tam – parsknęła śmiechem. – To zupełnie inne narody, żyły na innych kontynentach oddzielonych oceanem…
– Wypiłeś już, panie profesorze? – sięgnęła po jego kubek. – Chcę to posprzątać.
– A twój naród jak się nazywał, Agnes?
– Mój naród wywodzi się wprost od Hawy, czy jak wy ją tam zwiecie, Ewy. Nie ma swojej nazwy…
– Gdzie tam, panie Graham, Agnes po prostu zapomniała – roześmiał się Ken. – Tak jak zapomniała języka emigrantów.
– Nic nie zapomniałam – wydęła usta. – Nigdy nie umiałam. Rodzice starali się wychować mnie na Ziemiankę, dlatego uczyłam się tylko po amerykańsku, a w szkole trochę języka europejskiego. Sami też nauczyli się po amerykańsku i starali się tylko w tym języku mówić przy mnie. Nawet nadali mi tylko ziemskie imię. Myśleli, że najlepiej będzie, gdy stanę się kimś z was. Myślę, że pomylili się, zakładając, że pozwolicie na to…
– Mam nadzieję, że oni mieli rację, nie ty – powiedział Graham. – Ty należysz do jednej z wymierających ras, które bada Zuriaąu?
– W tym samym stopniu, co ty albo Ken, albo profesor Hyman, który jest czarny jak węgiel. To właśnie z mojej rasy przed dziesiątkami tysięcy lat wyselekcjonowano wasze, ziemskie rasy.
Akurat trwał okres największego nasilenia wystąpień przeciw emigrantom. W miastach wybrzeża emigrantów celowo przesiedlono do zamkniętych kolonii, aby łatwiej można było zapewnić im bezpieczeństwo. W większych miastach zdarzało się nawet, że osoby o rzucającym się w oczy wyglądzie emigranckim były nakłaniane przez policjantów do pozostawania w gettach nawet w ciągu dnia. Oczywiście, dla własnego, dobrze pojętego bezpieczeństwa. Potem, gdy fala tych ekscesów opadła, emigranci pozostali w wydzielonych gettach.
Sprawa petycji, nieoczekiwanie, nie okazała się beznadziejna. Graham zaczął ją sondować wśród przyjaciół, jak zwykle, przy kapuście na stołówce. Zarówno Uijthof, jak i Tonkine, a także – nieoczekiwanie Heeyers, zapalili się do tego pomysłu. Heevers był jednocześnie w zarządzie Komitetu Obrony i Czujności. Widocznie uważał, że należy nieco utemperować emigrantów, unikając jednak niepotrzebnej przesady.
– Myślę, że nasz uniwersytet mógłby dać bardzo dobry przykład rozsądnej i wyważonej postawy – powiedział Heevers, energicznie pałaszując kapustę, aż trzęsły się skromne siwe piórka okalające jego łysinę – Zdajemy sobie sprawę zarówno z istnienia zagrożenia ludzi przez emigrantów (i dlatego założyliśmy jako jeden z pierwszych uniwersytetów, komitet obrony), jak i jesteśmy w pełni za uszanowaniem ich podstawowych praw obywatelskich, w szczególności najbardziej fundamentalnego prawa do życia… Tak, tak, podoba mi się ta inicjatywa petycji… Na pewno ją podpiszę… – jego wypowiedź dzieliły chwile, kiedy żuł i łykał kolejne kęsy. – Wiesz, Graham, chyba wszyscy ocknęli się w porę.
Читать дальше