Musiał być naprawdę zmęczony, bo dopiero pozbierawszy swoje rzeczy z polany i dokonawszy selekcji ekwipunku, spakowawszy dwie sakwy – dopiero palnął się w czoło i zaklął. Nie ta Strefa! Czas nie powinien przyspieszać, lecz zwalniać! Gdzieś tam po drodze musiałem minąć także drugą, przeciwnie zorientowaną.
Sak, myślał mętnie, błądząc wzrokiem po niebie, między nocą a dniem, po długim klinie spalonej słońcem ziemi. Sak – co, co z Saka zostało. Ostro się musiało pokopać… Rozpruł się im Sak wzdłuż i wszerz, rozpruł w szwach.
I im dłużej nad tym myślał, tym mniej trzymało się to kupy. Na moich oczach gwałcą tu fizykę, a ja mogę się tylko przyglądać z otwartą gębą. Ten pieprzony Sak to jeden wielki patchwork czasoprzestrzeni, wkładasz rękę do kieszeni i drapiesz się w jutrzejsze ucho, zajoba można dostać.
Przeniósł się na granicę zagajnika, pod cień ostatnich drzew, gdzie nie sięgała mdląca woń padliny. Wyciągnął się na ciepłej ziemi. Przebudził się przecież z całonocnego snu zaledwie parę godzin temu – a jednak oczy same mu się zamykały. Zresztą… godziny, sekundy, lata – któż może mieć pewność? Ciało przynamniej mnie nie okłamie, ciało pamięta.
Czemu ja jednak jeszcze w ogóle żyję? Czemu nie przenicowało nas w zimną próżnię? Nie powinienem żyć… Po dwakroć, po trzykroć – nie powinienem,…
Zasnął.
Chodził potem po okolicy z sakwami przewieszonymi przez ramię, z kijem w ręku. Najpierw w granicach pasa sawanny, potem zbaczając ku błękitnemu niebu.
Wahał się długo, zanim opuścił pętlę. Miał nawet taki pomysł, żeby wejść w najwolniejszą ze Stref i tam przecze-
kać, aż… Aż co? Cokolwiek. Przecież nadal był więźniem, tu nic się nie zmieniło.
Wahał się – jednak w końcu podjął decyzję i wyszedł na nieskończoną równinę. Miał dziwną pewność, że po kilku dniach jałowego wyczekiwania w Strefie i tak by nie wytrzymał i porwał się na czyny jeszcze bardziej desperackie.
Wkroczył zatem na równinę. Słońce wisiało nad głową, otwarty tunel do piekielnych otchłani – dobrze, że kapelusz ocalał. Węże i jaszczurki uciekały mu spod butów. Szedł, aż rozbolały go nogi. Wtedy usiadł, pociągnął wody z manierki. Rozejrzał się. Drzewo, głaz, drzewo, czaszka bawołu. Zawrócił. Zobaczył zagajnik już po kilku minutach.
Równina była nieskończona – nieskończona, bo także zapętlona.
Cóż pozostaje? Tylko kierunek marszu. Strony świata.
A tu ani stron, ani świata. Mógł się orientować jedynie podług krawędzi zawiniętej na nieboskłon listwy sawanny. Czyli tylko na początku, dopóki widział ją za sobą na niebie. Szybko bowiem następował obrót kosmicznego astro-labium, sfery się dopełniały i wchodził w wieczne południe afrykańskiego lata.
O ile za pierwszym razem szedł, według własnego przekonania, prostopadle do owej krawędzi, o tyle za drugim – już pod kątem mniej więcej sześćdziesięciu stopni, mierząc od lewej ręki. I tym razem liczył kroki.
Przydałby się dyktafon, pomyślał przelotnie. W sakwie Angeliki znalazł notes. Kilkanaście pierwszych stron było zapisanych; pisała po francusku, on francuskiego nie znał. Pod koniec notatek dostrzegł jednak powtarzające się słowa: „Za-moyski", a potem: „Adam". Uśmiechnął się pod wąsem. Miała drobne, pochyłe pismo, lecz niektóre wielkie litery-przebijały się swymi zawijasami kilka wierszy w dół i w górę.
Wyrwał zapisane strony i wcisnął je za okładkę. Teraz to będzie notatnik geografa-kamikaze.
Zapiski Zamoyskiego przedstawiały się następująco (pisał po polsku):
60°/650: kaskadowa grawitacja, warkocz Słońc, z lewej Strefa -T
30°/'140: krótka pętla
L* wyjście na 150°: konstrukt metaliczny (?) U. wyjście na 120°: równina etc. (do 1000 płaska pętla na 90°)
U. wyjście na 90 °: jezioro nocy, bardzo krótka pętla (to samo zielsko!)
L. wyjście na 60°:! Strefa +++T (ostre cięcie) U wyjście na 30°: pętla, cd. U wyjście na 0 °: pętla, cd.
U. wyjście na 330°: Móbius, ok. 50 m do nieba, odbicie sawanny, widzę siebie z góry (tzn. z dołu); rzuciłem tam kamień, spadł tu obok; czy rozwija się analogicznie w innych kierunkach 3D?
U wyjście na 90°/340 (za gniazdem termitów): kurtyna wodna (?) U? L ??
120°/820: Pandemonium! 150°f40: b, ciasna pętla (widzę własne plecy)
U wyjście na 90°: pętla, cd. (przynajmniej do 1000) U wyjście na 60°/200: prawdopodobnie łagodna Stre- fa-T(?)
U wyjście na 30°/15: źle zorientowana grawitacja, spadek do 70°, niebezp. osuwisko U wyjście na 120°/1000: pętla, cd., ale: U 120°/230
U wyjście na 135°/10: rozerwana powierzchnia, liczne Strefy G i T, ujemna krzywizna przestrzeni, gęsta plątanina, tunele (?)
I tak dalej, i tak dalej, w tysiąc odgałęzień – jak mrówka wędruje po tkaninie zmiętej w gałgan serwety.
Notacja „60 D/200" oznaczała dwieście kroków pod kątem sześćdziesięciu stopni do granicy naniebnego pasa sawanny.
Pytajnikami w nawiasach punktował miejsca, które w sposób oczywisty otwierały przejścia do dalszych rozwinięć Saka.
Owo Pandemonium na 120°/820 było co obszerne zapadlisko ziemi w słabej Strefie -G, w którym gotowała się chmura cienia.
Gdy Zamoyski się zbliżył, wychynęło z niej tuzin wypustek. Sięgały ku niemu: ręce, łapy, ogony, twarze na gibkich szyjach, ludzkie i nieludzkie, krwawe kręgosłupy, trąby, pijawki, macki, szczypce, pępowiny, jelita, dżdżownice. Cofnął się czym prędzej. Zwinęły się ku chmurze.
Zaczął powoli obchodzić krater. W miarę jak przemieszczał się po jego obwodzie, przestrzeń Saka przewijała się dokoła, otwierając się w coraz to innych konfiguracjach.
Raz: noc na dwa kroki, gwiazdy pod stopami, rozpulch-niona ziemia sunąca spiralą do zenitu i z powrotem, światło pada tylko z tyłu i długi cień rzucany przez sylwetkę Zamoyskiego także kładzie się spiralą – dlaczego jednak on widzi go jako spiralę?
Dwa: pętla tak ciasna, że czuje się jak zamknięty w sferze o ścianach ze sprażonej gleby Afryki, głowa ciąży w inną stronę niż nogi, musi czym prędzej przejść dalej, inaczej straci przytomność.
Trzy: półkoliste jezioro nad głową, w półmroku.
Cztery: krater wszędzie dokoła, wnętrze wymieniło się z zewnętrzem, Pandemonium spada na Zamoyskiego tysiącem naprężonych szypuł – uciec, uciec!
Pięć: znowu na równinie.
Mógł tak bez końca. Liczba kombinacji elementów każdego kalejdoskopu jest astronomiczna.
Co ogranicza: czas ciała. Fizjologia organizmu, który domaga się energii. Zapas pożywienia z sakw Zamoyskiego i Angeliki nie był duży, zaradna panna McPherson bez wątpienia planowała była regularne polowania. Więcej niż prowiantu zapakowała amunicji. Zamoyski nie znał modelu karabinu, jaki zabrała Angelika, nie była to jednak broń oparta na żadnej tajemniczej technologii, w istocie bardzo przypominała stare, dobre winchestery.
Mogła polować ona, mogę i ja, rzekł sobie Adam. I z początku rzeczywiście jakoś to szło: antylopa, ptak, ptak (nie rozpoznawał gatunków), dzika świnia. Liczył swoje cykle aktywności: ponad dwadzieścia. Minął zatem miesiąc.
Minął miesiąc i Zamoyski-myśliwy miał coraz większe trudności z wypatrzeniem jakiejkolwiek większej zwierzyny, bez względu na to, jak daleko by się zapuszczał we wnętrzności rozprutego Saka. Mógł przemierzać kilometry i kilometry rozfalowanego morza traw – twardych, szorstkich w dotyku, każde źdźbło jak szabla – i nie natknąć się na żadnego ssaka czy ptaka.
Читать дальше