Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że jego najbliższy współpracownik jest przedmiotem nieustannej agresji, zawiści i lęku, z racji swojej funkcji i swojego sposobu bycia. Herminius był zawsze owacyjnie witany przez wiernych, uniżenie przez podwładnych i uprzejmie traktowany w kręgach dyplomatycznych, lecz w towarzystwie Hugona ludzie milkli bądź zaczynali przesadnie uważać na słowa.
To musi być dla niego niezmiernie trudne. Powinienem wymyślić coś, co przysporzyłoby mu nieco popularności. Jeśli kiedykolwiek zajmie moje miejsce, będzie mu potrzebna.
Revon spojrzał na plac przed świątynią, zapełniony kolorowym tłumem. Pozostaje jeszcze tylko jedna rzecz, której musi się dowiedzieć.
– Chcesz go przesłuchać, Hugonie? – spytał, ignorując całkowicie obecność Lutusa.
– Tak. Niewątpliwie tak.
– Nie boję się was! – krzyknął niespodziewanie chłopak, prawie bez drżenia w głosie. – Możecie mnie zabić, ale nie zmusicie mnie do współpracy!
– Z tego, co powiedziałeś, synu – odezwał się de Bellis – tylko połowa jest prawdą. Możemy cię zabić.
Herminius Revon przyglądał się uważnie Szefowi Wywiadu.
– Wypuść go – rozkazał.
Hugo uniósł głowę, nie odezwał się jednak.
– Uwolnij go. Chcę, żebyś pozwolił mu odejść.
Kątem oka zauważył, jak Lutus rozdziawia usta ze zdumienia, ale jego uwaga koncentrowała się na dowódcy straży.
Z szarych oczu Hugona nie dawało się wyczytać ani dezaprobaty, ani przyzwolenia. Jego twarz znowu przestała zdradzać uczucia. Herminius wpatrywał się w nią z napięciem. Pragnął, żeby de Bellis zrozumiał motywy tej decyzji. Nie chciał okazywać mu braku zaufania ani lekceważyć wysiłków, ale chciał poznać reakcję wiernych, zbadać ich podatność na herezję. Od tego zależało, czy w ogóle wolno mu podjąć ryzyko utrzymywania kontrolowanej sekty schizmatyków. Od tego zależało również dużo więcej. Jutro odbędzie się Święto Wielkich Dni. Jeżeli uwolni Lutusa, ten na pewno skorzysta z okazji i ruszy w tłum pielgrzymów, próbując sprzedawać swoje żałosne drewniane łyżki. A wtedy… No właśnie. Herminius nie miał pewności, całkowitej pewności, co się wtedy stanie. I musiał to sprawdzić.
Hugonie, zrozum, pomyślał. Ja muszę wiedzieć! Od tej próby zależy przyszłość Wspólnoty Agona. Jeśli podczas Święta Wielkich Dni w Głównej Świątyni Targowej heretyk zostanie przyjęty przychylnie lub tylko obojętnie – przepadliśmy!
– Zawołaj strażników, niech go wyprowadzą na dziedziniec i zostawią w spokoju – rozkazał.
– Tak, Wasza Jasność – rzekł de Bellis. Natychmiast wydał polecenie i dwóch uzbrojonych żołnierzy zabrało oszołomionego Lutusa z gabinetu Revona. Jeden z nich wcisnął chłopakowi w ręce sakiewkę wypełnioną krzywymi przedmiotami.
– Wiesz, dlaczego to zrobiłem? – spytał po chwili milczenia Główny Hierarcha.
Hugo oderwał wzrok od posadzki, ale nie spojrzał Herminiusowi w oczy.
– Postąpiłeś bardzo szlachetnie, Wasza Jasność – odrzekł.
Twarz Herminiusa wykrzywił dziwny grymas.
– W imię Agona – powiedział.
***
To był długi, ciężki dzień. Herminius pocił się w ceremonialnych szatach. Uroczystości nigdy nie wydawały mu się nudniejsze i bardziej pompatyczne. Nie pomagała nawet szlachetna prostota Głównej Świątyni Handlowej. Wypowiadając na zakończenie ceremonialną formułę: „Nabywajcie w spokoju!", poczuł taką ulgę, że uśmiechnął się do nieskończonego morza wiernych i dodał mniej oficjalnie, „Udanych zakupów!", czym wywołał owację tłumu.
Późnym wieczorem, siedząc w gabinecie z zaciemnionymi oknami i wytłumionymi ścianami, kazał przywołać do siebie Hugona de Bellisa.
– Doszły mnie słuchy o rozruchach w czasie procesji – powiedział. – Czy to prawda?
– Tak, Wasza Jasność – rzekł de Bellis. – Tłum zlinczował jakiegoś heretyka, czy może szaleńca, który bluźnił przeciw Agonowi i Wspólnocie. Wierni byli tak rozwścieczeni, że stratowali go, nim zdążyliśmy interweniować. Ciało zostało zbyt zmasakrowane, żeby nadawało się do identyfikacji. Sądzę, że to jednostkowy incydent, który więcej się nie powtórzy. Na szczęście nie zakłócił przebiegu uroczystości. Nie zanotowano innych ofiar ani rannych. Podobno jego ostatnie słowa brzmiały: „Precz z monopolem Zakonów! Niech żyje
wolna produkcja!". To niewątpliwie musiał być jakiś wariat.
Revon skinął głową.
– Dziękuję – powiedział. – Możesz odejść. To był pracowity dzień dla nas obu.
De Bellis ukłonił się i wyszedł.
Herminius odłożył książkę, którą czytał, gdy przyszedł Hugo. Stracił ochotę na dalszą lekturę. Przez chwilę bawił się kryształową szklanką pełną wina z prywatnych winnic, a potem upił mały łyk. Stuknął paznokciem w krawędź. Zabrzęczała czysto.
Oczy Herminiusa powoli nabrały nieobecnego wyrazu. Zastanawiał się, czy żołnierze Hugona celowo wstrzymali się z interwencją, aż było po wszystkim, czy może wbrew jego woli przesłuchali chłopaka, zanim oddali go na pożarcie oszalałej tłuszczy fanatyków. Westchnął. Zdawał sobie dobrze sprawę, że nigdy nie pozna prawdy, bo na pewnym szczeblu władzy wszelka zażyłość między ludźmi może mieć tylko ograniczony charakter.
1999
Pomysł na tę historię przyszedł mi do głowy w Berlinie. To miasto wielkich, mrocznych kamienic i monumentalnych budowli, statecznych niczym duchy Brandenburczyków, przesiąka jednak klimat twórczości niemieckich ekspresjonistów. Pamiętam zupełnie pusty kościół gdzieś obok Tacheles, do którego trafiłam późnym wieczorem, idąc za głosem organów. W nawach nie było nikogo, wysoko na chórze ktoś niewidoczny z dołu grał „Requiem", a z sufitu spoglądało srogo olbrzymie oko opatrzności.
Wtedy właśnie pojawił się na świecie anioł o imieniu Rój.
Hekatomba – ofiara ze stu zwierząt, najczęściej wołów, składana bogom.
»Anioł śmierci – Adriel… nie musi być duchem zła łub aniołem upadłym, zawsze natomiast jest legatem Boga i wykonawcą Jego woli«.
Gustaw Davidson, Słownik Aniołów
Hekatomba
Boże, co za piekielny dźwięk! Pełno w nim szeptów, zgrzytów, śmiechu i szlochu, chociaż nie potrafię rozróżnić żadnych słów. Wszystko to brzmi jak rój, który usiłuje uwić sobie gniazdo w mojej głowie. Wydaje mi się, że zamiast mózgu mam papierowy lampion skręcony przez osy. Wszystko jedno, czy chodzę od ściany do ściany, kilka kroków w prawo, a potem kilka w lewo, czy siedzę na podłodze pośrodku małego białego pomieszczenia – dźwięk nie cichnie nigdy. Czasami przygasa, aż staje się niemal niesłyszalny, ale towarzyszy mi zawsze. Przez zakratowany otwór w drzwiach spoglądają na mnie nieznajome twarze. Pojawiają się i znikają jak ruchome rzeźby w staroświeckim zegarze. Powinienem odczuwać na ich widok jakieś emocje, ponieważ zadecydują o moim losie. W każdym razie tak im się zdaje. Nie dbam o to. O moim losie zadecydował już ktoś inny.
***
Nigdy nie byłem specjalnie religijny, chociaż niewątpliwie wierzę w Boga. Kiedy miałem zaledwie kilka lat, matka zaczęła prowadzać mnie do kościoła. Pamiętam półmrok i chłód bijący od kamiennych ścian, chybotliwe płomyki świec i powolny rytm pieśni, który zdawał się rozpływać w cieniu. Wypowiadane słowa miały dla mnie magiczny wydźwięk: Gloria, Alleluja, Amen. Przywołani tymi zaklęciami aniołowie, bestie i potrząsający okrwawionym łbem wielorogi Baranek defilowali ponad ołtarzem, tuż nad samą głową umierającego Chrystusa, który wisiał tam niby ofiara pogańskiego rytuału.
Читать дальше