Metoda nie była wynalazkiem Karla. Studiując historię handlu, czytywał stare podręczniki psychologii klienta, z czasów gdy jeszcze istniały sklepy z ludzką obsługą. Żelazna zasada głosząca, że każdy wchodzący do sklepu – choćby tylko chciał schronić się przed deszczem – jest potencjalnym klientem i musi być traktowany na równi z czyniącym duże zakupy, owocowała teraz w interesach Karla. Dzięki niej prosperował nieźle, imając się różnych zajęć.
Ostatnie siedem lat liftingu nadwątliło wprawdzie jego spore ongiś rezerwy finansowe, lecz wynikało to z obiektywnych okoliczności i specyfiki zawodu: lifting wymagał spektakularnej oprawy – drogich hoteli, porządnych restauracji, eleganckiego wyglądu. Kiedy miało się – jak Karl Pron – niską rzeczywistą klasę, koszty pochłaniały lwią część niezbyt wysokich honorariów. Ale profesja ta dawała w środowisku pozycję, jakiej nie mogła zapewnić żadna inna: liftera nikt nie pyta, dlaczego ma tylko czwartą klasę. Istnieje bowiem domniemanie, że – de facto – ma on klasę o wiele wyższą, którą ze względów zawodowych ukrywa. Dla ambitnego trojaka rzecz to nader cenna.
Karl nie wierzył w piekło. Jego zdaniem, istota tak pełna dobroci, jak Stwórca tego świata, nie może okazać się skrupulatnym, małostkowym buchalterem, rejestrującym każde ludzkie potknięcie – tak jak Syskom rejestruje każdy punkt wydatkowany przez obywatela. Wedle reguł etycznych, które Karl wykoncypował sobie na własny użytek, liczy się tylko ostateczny bilans złych i dobrych uczynków, który – jeśli jest w równowadze – daje człowiekowi całkiem niezłą notę „za ogólne wrażenie" w oczach Stwórcy.
Już od dawna (tak przynajmniej wydawało mu się teraz) czuł w sobie niewyżytą skłonność do wyświadczania dobrodziejstw innym ludziom. Tyle że dotychczas jakoś nigdy nie miał na to środków. Wszystkie punkty – te otrzymywane urzędowo i te zarobione, rozpływały się od razu, przeciekały przez palce, nim zdążył spotkać potrzebującego kumpla. W rezultacie to raczej on, Karl, potrzebował często wsparcia w formie paru punktów pożyczki.
Lecz od dzisiejszego ranka wszystko jakoś się zmieniło, odwróciło. Począwszy od zupełnie bezinteresownego (jeśli nie liczyć uzyskanej przy tym informacji) poczęstunku dla dziewczyny, poprzez załatwienie Filipowi najlepszego liftera, zupełnie za darmo (pominąwszy tych głupich pięć żółtych zaliczki), aż do nakarmienia głodnego Sneera – dzisiejsza działalność Karla układała się w jedno chwalebne pasmo dobrych uczynków.
Starał się zapomnieć, że nie mógłby – choćby nawet chciał – ani odebrać reszty prowizji od Filipa, ani też rozliczyć się ze Sneerem za kanapki, bo nie pozwala na to jego nowy Klucz. W świetle tego faktu, filantropia Karla okazałaby się w pewnym stopniu przymusowa, jednakże… czyż nie czynił tego wszystkiego jedynie z dobroci serca?
Zapragnął raz jeszcze przypieczętować poczucie własnej dobroci, które tak radykalnie łagodziło, ba, tuszowało wręcz w jego sumieniu świadomość uczestniczenia w łajdactwie, jakiego nie znały argolandzkie kroniki kryminalne. Okazja nadarzyła się od razu za rogiem Siódmej Przecznicy: dwoje malców – ciemnoskóry chłopczyk i drobna, jasnowłosa dziewczynka – łakomie przyglądało się automatowi ze słodyczami i gumą do żucia.
Karl wsunął do automatu swój Klucz i sypnął naręczem kolorowych opakowań pod nogi oszołomionych ż zachwytu dzieciaków.
Dobre uczynki dotyczą osób znanych lub nieznanych, ale zawsze konkretnych i określonych. Przestępcza machinacja z Kluczem, wymierzona przeciw anonimowej, szarej masie enigmatycznie zwanej „ogółem" – nie krzywdziła konkretnie nikogo. Ta różnica obiektu działań pozwalała Karlowi wywieść dodatnie saldo swych uczynków.
Zdawał sobie doskonale sprawę, że gdzieś tam, na poziomie górnych szczebli zarządzania gospodarką, wyjdzie jak szydło z worka ten drobny w ogólnej skali niedobór towaru w stosunku do punktów. Lecz nim do tego dojdzie, on, Karl Pron, będzie już normalnym, spokojnym obywatelem z czwartą klasą i mrowiem żółtych punktów na swym legalnym Kluczu.
Pełen tak optymistycznych przewidywań, dumny ze swej szczerej miłości do bliźnich, gotów nadal świadczyć swe usługi z czystej dla nich życzliwości, Karl zatrzymał się przed pawilonem bankowym przy alei Tibigan, tuż za skrzyżowaniem z Dziewiątą Przecznicą, dla dokonania operacji, jaką zdrowy na umyśle Argolandczyk przeprowadza tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia: zamiany pewnej liczby żółtych punktów na zielone.
Zamiana taka była legalnie możliwa jedynie według nominalnej wartości: punkt za punkt. Można było dostać zielone i czerwone za żółte, oraz czerwone za zielone. W drugą stronę – automaty bankowe nie działały.
Wobec silnie zróżnicowanej czarnorynkowej wartości punktów o różnych kolorach, bankowa wymiana była oczywistym nonsensem i nikt z niej nigdy nie korzystał. Jednakże oficjalny kurs, równy dla wszystkich kolorów punktów, miał pewne znaczenie społeczno-ideologiczne: Przychody zerowca, wyrażone w punktach (bez specyfikacji ilościowej poszczególnych barw) były przeciętnie tylko cztery razy większe od Przychodów szóstaka. Znakomicie maskowało to rzeczywistą rozpiętość dochodów różnych klas intelektualnych, podtrzymując – w statystykach przynajmniej – mit o względnej równości materialnej obywateli.
W rzeczywistości, po uwzględnieniu rynkowej wartości żółtych i zielonych, zerowiec inkasował kilkanaście razy więcej niż szóstak. Wprawdzie ten ostatni otrzymywał dostatecznie dużo, by spokojnie egzystować na nie najgorszym poziomie, bez konieczności szukania dodatkowych zarobków – jednakże świadomość, że inni mają się jeszcze o wiele lepiej, niejednemu spędzała sen z powiek.
Zamiana żółtych na zielone lub czerwone – jeśli już ktoś zmuszony był do takiej operacji, na przykład z braku czerwonych na zapłacenie komornego w tanim bloku mieszkalnym – odbywała się zwykle nie w banku, lecz pod bankiem, u jednego z urzędujących tam stale handlarzy, zwanych color-changerami albo potocznie – kameleonami.
Wobec ograniczeń swego nowego Klucza, Karl nie mógł załatwić sprawy z zawodowym kameleonem spod banku. Nie mógł także dokonać zwykłej – jeden za jeden – zamiany żółtych na zielone w automacie bankowym, bo – jak wykoncypował – operacja taka spowodowałaby „urodzenie się" pewnej sumy zielonych na jego koncie bez uszczerbku stanu żółtych. Takie punkty niewiadomego pochodzenia demaskowałyby „lewy" Klucz.
Karl wymyślił sobie inny sposób. Pod bankiem – oprócz handlarzy – trafiali się także ludzie pragnący zdobyć trochę żółtych na konkretny zakup. Już po kilku minutach znalazł młodą kobietę usiłującą nabyć dwie setki żółtych. Karl porozmawiał z nią chwilę i poszli razem do pobliskiego magazynu, wyróżniającego się jaskrawożółtymi draperiami w oknach wystawowych.
Wyszli stamtąd zadowoleni oboje: Karl z ośmioma setkami zielonych na Kluczu, kobieta – z pięknym, prawdziwym futrem z norek. Osiemset nie wystarczało, więc Karl musiał dwukrotnie jeszcze przeprowadzić podobne transakcje, śledzony złymi spojrzeniami color-changerów, którym podkupywał klientów, dając korzystniejsze warunki wymiany.
Uzbierawszy półtora tysiąca zielonych, usunął się chyłkiem z oczu wyraźnie już wściekłych kameleonów.
Punktów potrzebował do uregulowania pewnego prywatnego długu. Sprawa była w ogóle paskudna i Karl pluł sobie w brodę żałując, że dał się w nią wciągnąć. Zataił tę historię przed ludźmi, z którymi obecnie współpracował, bo obawiał się, że mogliby zrezygnować z jego usług.
Читать дальше