Mirosław Jabłoński - Czas wodnika
Здесь есть возможность читать онлайн «Mirosław Jabłoński - Czas wodnika» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Czas wodnika
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Czas wodnika: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Czas wodnika»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Czas wodnika — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Czas wodnika», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Połączył się ze "Speace Travel Center", by zapytać o połączenia z Ampis. Bezpośrednich nie było. Za to następnego dnia odlatywał w tamte okolice próżniowiec pasażerski. Jeszcze dwie przesiadki i można się rozkoszować deszczami do woli i do syta.
Następnego dnia Hoover stawił się na kosmodromie. Wędrujące w powietrzu holonapisy zaprowadziły go do statku. W kabinie próżniowca rozgościł się nadzwyczaj szybko, właściwie prócz paczki papierosów (którą położył na stoliku) i magnetycznego paska bankowego (którego nie wyjmował), nie miał nic do wypakowania. W czasie podróży nic więcej nie było mu potrzebne. Koszt posiłków wliczony był w cenę biletu; wszelkie rozrywki – oprócz alkoholu i panienek – bezpłatne. Hoover przestudiował dokładnie wszystkie propozycje i na czas podróży zarezerwował sobie rudowłosą Grace. Innych zmartwień na razie nie miał, bo miejsca na dwóch kolejnych statkach mających zawieźć go do celu zamówił wcześniej.
Lądowanie na Ampis nie było przyjemne, właściwie należałoby je nazwać upadkiem. Hoover przeklinał End, miejsce ostatniej przesiadki, na którym okazało się, że jedynym zmierzającym na Ampis w najbliższych dniach statkiem jest stary transportowiec o atomowym napędzie. Kapitan Goodley, stary jak jego statek i zapijaczony jak smok Na, nie zrobił na Hooverze najlepszego wrażenia. Było to zresztą uczucie obopólne.
Załoga, przypominająca wyglądem i zachowaniem morskich korsarzy, mówiła do swego dowódcy "Goody", poprzedzając to spieszczenie wieloma przekleństwami w miejscowym narzeczu, których znaczenia inspektor nie usiłował się nawet domyślać. Osoba i stopień służbowy Hoovera nie zrobiły na "Goodym" najmniejszego wrażenia i inspektor został zmuszony do zapłacenia z własnej kieszeni czterystu speallarów gotówką. Za przejazd. Z tym był pewien kłopot, bo Hoover już właściwie nie pamiętał, co to jest gotówka ani skąd sieją bierze. Gdy,,Goody" wyjaśnił tę kwestię, okazało się, że jedyny na Endzie bank jest już zamknięty i w żaden sposób nie da się podjąć owej mitycznej gotówki. Niezmordowany "Goody" znalazł jednak wyjście z tej sytuacji. Polecił inspektorowi zakupić wódkę za całą sumę i tak dobito targu. Gdy kontenery z alkoholem znalazły się na statku, mógł za nimi wejść inspektor. Stara krypa wystartowała i Hoover zaczął się modlić o jedno, żeby już było po lądowaniu!
Lot na Ampis – planetę sąsiednią układu – miał trwać siedemnaście godzin i inspektor stwierdził, że alkoholu nie kupił wcale za dużo. Był on takim samym paliwem dla załogi jak uran dla statku. Gdy "Goody" podjął "manewr upadku", wódy zostało dokładnie połowę – tyle co na powrót.
Transportowiec przebił grubą powłokę granatowych od wilgoci chmur i wylądował na środku smaganego deszczem pola startowego. Hoover żegnany wylewnie przez całą załogę, został opuszczony starą windą na ziemię i pozostawiony własnemu losowi oraz opadom. Ich dotkliwość odczuł natychmiast. To nie był deszcz w jego pojęciu, raczej bombardowanie ogromnych, ciężkich i oleistych kropli, z których jedna tylko była w stanie zalać całą twarz. Oślepiony obracał się w całkowitej ciemności, nie wiedząc, w którą stronę się udać. Każda wydawała się jednakowo zła. Najmniejsze światełko nie zdradzało obecności ludzi w tym zakątku kosmosu.
Klnąc pod nosem ruszył na chybił trafił przed siebie i potykając się w ciemności brnął uparcie naprzód. W końcu wydało mu się, że widzi przed sobą jakiś ognik. Nie dowierzając sobie stanął, wytarł twarz i osłaniając ją od spadających kropli złożonymi dłońmi, wpatrywał się w mrok. Światełko było. Hoover z nową nadzieją ruszył w jego kierunku i z zadowoleniem stwierdził, że zbliża się ono nadspodziewanie szybko, jeżeli wziąć pod uwagę jego, Hoovera, tempo marszu. Po chwili przystanął znowu, bo od zbliżającego się tworu doszło go jakieś mechaniczne dudnienie. W następnym momencie dwie przeraźliwie jasne lampy przemknęły obok inspektora i pojazd, ochlapawszy go błotnistą mazią, zatrzymał się kawałek dalej z piskiem hamulców. Hoover zgarnął błoto z twarzy po to tylko, by ujrzeć spełnienie marzeń i najgorszych obaw jednocześnie: miał przed sobą spowity parą i spalinami samochód! Inspektor z wrażenia nie ruszał się z miejsca, więc pojazd, jazgocząc jakimś tajemniczymi wewnętrznymi mechanizmami, podjechał do niego tyłem. Błysnęło czerwienią i samochód znieruchomiał. Szyba w drzwiach opadła nieco i przez wąską szczelinę doleciał męski głos:
– Inspektor Hoover? Niech pan siada.
Drzwiczki wozu odskoczyły i zdrętwiały inspektor znalazł się w suchym i ciepłym wnętrzu. Rozbłysło światło. Hoover dostrzegł wysokiego, szczupłego mężczyznę z wysoką łysiną czołową na wąskiej ptasiej głowie. Kierowca ubrany był w fałdzistą, szeleszczącą szatę z opuszczonym na plecy kapturem. Hoover pozazdrościł obcemu praktycznego stroju, bo czuł wyraźnie, jak strużki wody płyną po jego plecach i spływając z łydek, gromadzą się w butach.
– Nieco pan przemókł, prawda? Ale u nas to normalne, przyzwyczai się pan.
– Słaba pociecha – odezwał się wreszcie inspektor. – Przysłał pana gubernator?
Obcy uruchomił silnik i pojazd ruszył przed siebie, rozchlapując kałuże.
– Tak. Zabiorę pana do rezydencji, tam dostanie pan wszystko, czego potrzeba, by żyć tutaj.
Zapadło milczenie. Hoover szczękał zębami z zimna, a kierowca wpatrywał się uważnie w wydobywaną z mroku światłami reflektorów drogę.
– Jestem Scopolicky, John Scopolicky. Sekretarz gubernatora – przypomniał sobie, że się nie przedstawił.
Hoover skinął głową, był zajęty szczękaniem. Scopolicky obserwował go spod oka.
– Zimno panu? Ogrzewanie jest włączone.
– Czemu… czemu jeździ pan czymś takim? – wystękał inspektor uważając, by nie przygryźć sobie języka.
Kierowca roześmiał się.
– Wiedziałem, że pan o to zapyta. Nawet założyłem się sam ze sobą, jak szybko to się stanie. I wygrałem!
– A na co pan postawił? – Hoover udał zaciekawienie. Tak naprawdę to umierał z zimna i było mu wszystko jedno.
– Że stanie się to przed przyjazdem do rezydencji. Odpowiem panu, ale myślę, że już sam pan to pojął. Tutaj nie da się latać, jest ciągle ciemno i ciągle pada. Na całej planecie żyje tylko kilkanaście tysięcy ludzi, więc nie opłaca się wprowadzić komputerowego systemu sterowania ślizgo- czy błyskolotów. To za drogie, a poza tym większość ludzi mieszka w stolicy. Ci, co żyją dalej, chcą być z dala. Sprowadziliśmy więc samochody, to zupełnie wystarcza, a w naszych warunkach jest bezpieczniejsze niż śmigłowce czy awionetki.
– Jak można tu żyć? – spytał odruchowo Hoover, zanim ugryzł się w język.
Pomyślał, że mógł tym pytaniem obrazić Scopolicky'ego. Tamten nie poczuł się jednak w najmniejszym stopniu urażony. W końcu musiał sobie zdawać sprawę z tego, w jak dziwnych warunkach mieszka. Wzruszył ramionami.
– Już dojeżdżamy, ale zdążę opowiedzieć panu skróconą historię Ampis. Od jej odkrycia do chwili, gdy przybył tu pierwszy osadnik, minęło sto lat, a i ten pierwszy nie zagrzał tu miejsca. To był jakiś szaleniec, który umyślił sobie, że z tutejszego deszczu będzie pędził bimber. Ale tego, co wyprodukował, nie chciał pić nawet "Goody", a ten facet niczym nie gardzi.
– Przekonałem się o tym – wtrącił Hoover.
– Właśnie. Więc ten bimbrownik zwinął interes. Potem nastąpiła kilkuletnia przerwa, aż nagle zjawiło się kilka rodzin, które zwabione zostały możliwością uprawy kopraty, rośliny wymagającej ciemności, ogromnej ilości wilgoci i będącej podstawowym składnikiem wszystkich leków odmładzających. Niewiele jest miejsc w znanym nam wszechświecie nadających się do uprawy tej rośliny. To był rzeczywiście dobry interes, bo gdzie indziej trzeba było kopracie stwarzać nakładem wielkich środków warunki, które tutaj były za darmo.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Czas wodnika»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Czas wodnika» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Czas wodnika» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.