Ubir nuf Dem postąpił krok do przodu. Uciekła w kierunku nawy spoczynkowej, zręcznie umykając z zasięgu jego wyciągniętych rąk.
– No, chodź do mnie, chodź… – wabiła uwodzicielskim szeptem.
Wirowała w rytm nie milknącej muzyki, to zbliżając się, to znów odskakując. Bawiło ją jego zmieszanie i pożądliwy wyraz twarzy. Może jednak spróbować?
– Szkoda, że on nie ma normalnych oczu – stwierdziła z nagłym żalem. – Ale i tak wiem, o czym myśli. Przynajmniej teraz.
Gorzki oddech obel-borta owionął jej policzki. Szybkim ruchem rozpięła mu koszulę, odsłaniając bladą pierś porośniętą rzadkimi kępkami rudych włosów.
– Kiedyś musiał być z niego niezły samiec – uśmiechnęła się rozbawiona. – Teraz zostało tylko stanowisko służbowe. Chodź komendancie – pociągnęła go na skłębione posłanie i zdziwiona nienaturalnym oporem zastygła w bezruchu.
– Hej, co z tobą? – spojrzała za jego wzrokiem. Patrzył na ozdobną szkatułkę, której kościane wieko wciąż jeszcze było podniesione.
– Daj spokój, Ubir. O co ci chodzi? – spróbowała go przyciągnąć, ale stał sztywno jakby kij połknął. – Coś nie w porządku?
– Znowu brałaś to świństwo – powiedział z odrazą.
– Brałam. I co z tego? – poczuła się urażona jego biernością. – Sam mi przynosiłeś, ile razy chciałam.
– Mówiłaś, że przestaniesz. Dałaś słowo!
– Odwal się – spojrzała na niego z góry. Chwilowy gniew tłumił rozsądek, sugerujący utrzymanie obel-borta w roli sprzymierzeńca. – Nie tylko ty masz dostęp do medbloku. Poproszę kogoś innego – specjalnie zaakcentowała ostatnie słowa. – Nie jesteś jedyny – dodała.
– Dziwka. Zwyczajna, podła dziwka – wyjąkał zdławionym głosem Ubir nuf Dem.
Uderzyła go w twarz. Na odlew. Z milczącą pogardą. Nawet się nie skrzywił, mimo że na policzku wykwitła mu czerwona plama. Przyjmował kolejne ciosy z pokorną obojętnością, tak jakby w ten właśnie sposób pragnął zburzyć fundamenty, na których budował swoje marzenia.
– Następny!
Edgins z ociąganiem wstąpił na ciemny kwadrat, rzucając niepewne spojrzenie w stronę osamotnionej sylwetki mutanta. Prostokąt wejścia odsłonił pogrążone w półmroku wnętrze. Tom przekroczył niewysoki próg, a ściana za jego plecami zabliźniła się momentalnie.
– Podejdź do pulpitu.
Wykonał polecenie stając przed masywnym wybrzuszeniem, przeciwległej ściany. Na wprost twarzy zauważył oko kamery. Miał ochotę pokazać język.
– Połóż ręce na wskazanych miejscach.
Ze ściany wysunęła się wąska półka rozświetlana zarysem dłoni. Elastyczna powierzchnia przylgnęła dokładnie do ciała. Tom czekał cierpliwie, czując całe stada delikatnych igiełek badających każdy fragment skóry.
– Ciekawe, co to za zabawka – zastanawiał się. – Nie znam tego typu urządzeń, nigdy nic podobnego nie widziałem.
Środek lewej dłoni załaskotał go i nagły, piekący ból sprawił, że oderwał ręce, odskakując gwałtownie do tyłu.
– Kanalie – syknął przez zaciśnięte zęby.
Kierowany beznamiętnym głosem poszedł w prawo, gdzie czekała otwarta klatka windy. Kilkanaście sekund jazdy w górę i Jab powitał go zrezygnowanym uśmiechem. Tykowaty tylko na chwilę podniósł smętny wzrok – dalej oglądał swoją lewą rękę z wyrazem niedowierzania na twarzy.
– I po co to wszystko, po co? – mamrotał w kółko.
– Spokojnie, Klaud – Edgins położył mu dłoń na ramieniu. – Jeszcze nie jest tak źle – czuł, że brzmi to głupio, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– Chcę umrzeć – tykowaty podniósł proszące oczy. – Pomożesz mi, prawda? Obiecaj, że mi pomożesz.
– Chcesz żyć, Klaud. I właśnie dlatego tak się boisz. Musisz zastąpić strach nienawiścią. To pomaga.
Winda wyrzuciła ze swojego wnętrza poturbowanego mutanta. Gramolił się niezdarnie, tuląc do piersi lewą rękę.
– Jak myślisz, co to może być? – Jab stał koło Edginsa i oglądał obie dłonie pod światło. – Ból już przechodzi, a rana jest ledwie zauważalna.
– Nie mam pojęcia – mruknął Tom. – Chyba coś siedzi tam w środku. Może chcą nas w ten sposób oznaczyć? Jakiś nadajnik z indywidualnym kodem, czyja wiem zresztą… – wzruszył ramionami i rozejrzał się po pomieszczeniu. Metalowe pudło było tak niskie, że z łatwością sięgał ręką sufitu. – Klatka pośrednia – pomyślał. – Goła blacha bez żadnego osprzętu. – Nawet nie ma się gdzie odlać.
Usiadł pod ścianą między Klaudem a mutantem.
– To nie potrwa długo – powiedział.
Czekali w milczeniu – minutę – kwadrans – godzinę…
Nienaturalny spokój opanował umysł Edginsa. Narastało w nim od pewnego czasu wrażenie, że wszystko przebiega zgodnie z jakimś wcześniej ustalonym programem, w którym wyznaczono mu konkretną rolę. To, co się wokół niego teraz działo, było jedynie uwerturą poprzedzającą wykonanie właściwego utworu.
– Bzdury – potrząsnął głową z gwałtowną irytacją. – Jestem zwykłym skazańcem, takim samym jak wielu innych. Trafiłem tu, na mocy kretyńskich; paragrafów, za popełnienie czynu zagrożonego najwyższym wymiarem kary – pragnął zburzyć narastające przeświadczenie, że jego obecność w tym miejscu jest naturalną konsekwencją niezrozumiałej intrygi, która właśnie weszła w stadium realizacji. – Przecież nikt nie mógł przewidzieć, że ten bez spłonie. To był przypadek. Czysty przypadek – wspomnienie wydarzeń poprzedzających egzekucję stanęło jak żywe przed oczami. Dom, do którego wracał, żona… Gwałtowny skurcz serca. – Wielkie Nieba! Jak ona mogła mi coś takiego zrobić? Właśnie ona! Po tym wszystkim, co przeżyłem…
Niewola. Bezczasowa wegetacja na granicy obłędu. Przetrwał. Jakimś cudem przetrwał. Nie miał pojęcia, co się z nim wtedy działo. Pamiętał jedynie wysoki, zawodzący dźwięk wypełniający całą otaczającą go przestrzeń. A potem nie było już granicy pomiędzy tym co poza a tym co w środku i każdy nerw jego ciała drżał w jękliwym rezonansie, błagając oprawców o szybszy koniec. W krótkich przebłyskach świadomości trwał uczepiony cienkiej przędzy marzeń osnutej wokół kształtu parterowego modułowca. Wchodzi po trzech kamiennych stopniach i staje przed drzwiami, które otwiera mu ona… Długie, kasztanowe włosy opadające swobodnym welonem aż na plecy, łagodne spojrzenie miodowych oczu…
– Wyłazić pojedynczo! Wszyscy! – strażnik rozkraczył się na środku pomieszczenia, machając niedbale przenikaczem. Drugi czekał przy wejściu.
– Uwertury ciąg dalszy – pomyślał Edgins, gdy przezroczysta klatka mijała rozmazane w szalonym pędzie kondygnacje.
Eskortowani przez strażników wysiedli z windy i krótkim korytarzem przeszli do jasno oświetlonego hangaru, gdzie czekała otwarta kapsuła transportowa. Kilka ciemnowiśniowych postaci odstąpiło w bok, odsłaniając metalową drabinkę uczepioną wierzchniej platformy.
– Na górę! – mutant popychany przez rosłego dryblasa rozpoczął pospieszną wspinaczkę. Wyżej czekano już na niego. Po chwili tylko fragment głowy wystawał ponad krawędź włazu. Edgins przechwycił niepewne spojrzenie wyłupiastych oczu i postać skryła się we wnętrzu kapsuły.
– Drugi! – wycelowany palec wskazywał Klauda.
Szedł na drżących nogach, popatrując trwożliwie na boki. Chwyciwszy dolne szczeble drabinki, zaszlochał spazmatycznie i przylgnął całym ciałem do metalowych prętów.
– Nigdzie nie pójdę! – krzyczał rozdzierającym głosem. – Zabijcie mnie, bła… – potężne kopnięcie przerwało żałosny skowyt. Tykowaty osunął się na ziemię jak mokry łachman. Edgins drgnął.
Читать дальше