Fuertad jeszcze przez chwilę obserwował pulsującą zmiennymi kolorami kreskę, która wystrzeliła z rubinowego kręgu bazy i łagodną parabolą zmierzała w kierunku planety. Potem zawrócił fotel i bez słowa wyjechał z dyspozytorni. Spieszył się.
– Muszę koniecznie porozmawiać z komendantem – przypomniał sobie raport, który przed kilkoma dniami przekazał obel-bortowi. – To doprawdy skandal, że każdą drobnostkę trzeba uzgadniać z takim dyletantem – parsknął pogardliwie. – On przecież o niczym nie ma pojęcia. Jeżeli jeszcze się nie zdecydował i będzie dalej zwlekać, wykorzystam kanał nadrzędny i nawiążę kontakt z Głównym Modyfikatorem.
Nie przerywając jazdy wystukał na klawiaturze podręcznego autofonu kod kierunkowy kwatery obel-borta. Nikt się nie zgłaszał.
– No proszę! – Fuertad ze wściekłością uderzał w poręcz pędzącego fotela. – Nie ma go! Nigdy go nie ma, jak jest potrzebny! Łazi gdzieś pewnie z tym swoim skrzydłakiem i poza własnym rodowodem nic go nie obchodzi!
Narzekając i pomstując dojechał wreszcie do medbloku. Na widok kreatora dwaj strażnicy z irytującą powolnością zajęli przepisowe miejsca, a gdy dźwiękochłonne drzwi zatamowały wreszcie potok słów wylewających się z ust zasuszonego starca, wrócili do przerwanej gry. Jej stawką były małe, bielusieńkie krążki, których gorzkawy smak znali obaj doskonale. Jedyna rzecz warta pełnego zaangażowania. Cała reszta to po prostu zbiór przypadkowych epizodów, tak jak i ten śmieszny człowieczek w swoim wariackim fotelu czy inni, równie nieszkodliwi ludkowie. Naprawdę nie ma sensu przejmować się takimi drobiazgami. Świat byłby o wiele piękniejszy, gdyby wszyscy to zrozumieli.
Dwie głowy pochyliły się nad wirującą tarczą i dwie pary oczu z zapartym tchem śledziły migające przebiegi losowych funkcji, których wynikowy kształt wskaże zwycięzcę.
Brunatna maź oblepiała ręce, czepiała się nóg, była wszędzie. I ten pot zalewający oczy. Tom niemal po omacku grzebał w warstwie gęstego syropu na wpół zanurzonymi dłońmi, szukając wrzecionowatych zarodników wielkości paznokcia. Pękały przy nieuważnym dotknięciu, wypuszczając mały obłoczek rudawego pyłu, a pusta skorupka rozpuszczała się prawie natychmiast w kleistym błocie pokrywającym dno studni.
– Oszaleć można – pomyślał Edgins, gdy suchy trzask obwieścił utratę kolejnej zdobyczy. Spojrzał z nienawiścią na popielatą gładź pionowej ściany, potem w górę, na mały otwór, przez który wpadała smuga sinego światła. – Jeszcze trochę, a zacznę drapać ten cholerny kamień.
Studnia poszerzyła się minimalnie, by po chwili gwałtownym skurczem powrócić do pierwotnego stanu. Miękkie podłoże zafalowało leniwie i z gęstej berbeluchy, oblepiającej stopy Edginsa, wypłynęło kilka fioletowych bąbli. Pękały powoli, jakby z niechęcią, wydając przy tym odgłos przypominający przeciągłe mlaśnięcie. Jednocześnie brzegi otworu skoczyły ku sobie i zastygły w nowym położeniu, sprawiając, że wewnątrz zrobiło się trochę ciemniej. Studnia zarastała.
– Fatalnie – pokręcił głową Tom. – Coś mi kiepsko idzie – zawieszony u pasa pojemnik wypełniony był zaledwie w połowie. – A niech to wszystko… – chciał splunąć, ale przypomniał sobie o masce, która zasłaniała nos i usta. – Nawet nie można podłubać w zębach, kiedy człowiek ma na to ochotę.
Chwycił zwisającą z góry linę i zaczął wspinać się do wyjścia. Szło mu opornie. Przeszkadzał stelaż ze zbiornikiem powietrza, pojemnik, maska – nawet ciało było jakieś odrętwiałe, obce. Jak pożyczony strój.
– Ubranko na jedno życie – mruknął Tom. – Nawet się do niego przyzwyczaiłem, chociaż jest już trochę sfatygowane.
Z trudem przelazł przez wąski otwór i ostrożnie odpiął od pasa pojemnik z wygrzebanymi tego dnia zarodnikami.
– Mało. Beznadziejnie mało – pokręcił głową z niezadowoleniem. – Trzy studnie i tylko tyle. Wczoraj poszło mi o wiele lepiej.
Odczytał cyfry w okienku manometru. Zapas mieszanki tlenowej wahał się w granicach piętnastu minut. Zmarnował już dwie trzecie czasu przeznaczonego na wyzbieranie codziennej normy wrzecionowatych zarodników. A wszystko przez ten cholerny pośpiech. Człowiek chce jak najprędzej odwalić całą robotę i mieć chociaż z pół godziny spokoju. Ostatnio nie było nawet okazji, żeby się porządnie opłukać. Zresztą przydział wody jest czysto symboliczny. Trzeba będzie pogrzebać przy dystrybutorze…
– O czym ja myślę? – zreflektował się Edgins. – Kombinuję tak, jakbym miał szczery zamiar dożyć tu sędziwego wieku – powiódł przestraszonym wzrokiem po otoczeniu. – Wszystko, tylko nie to!
Łatwo chcieć – trudniej wykonać.
Ruszył powoli w stronę baraku. Nieregularny korytarz prowadził go zygzakowatym szlakiem w dół. Przyzwyczajony do sinej poświaty wzrok błądził po chropowatych ścianach i wyboistym podłożu, na którym kwitły strupy w kolorze bordo, sygnalizując obecność dojrzewających studni. Po natężeniu barwy można było poznać, jak wiele czasu minęło od ostatniego zbioru.
Kolejny zakręt wyprowadził Edginsa na dość stromy odcinek korytarza. Zszedł przytrzymując się lin zawieszonych wzdłuż bocznej ściany i stanął na dnie olbrzymiej pieczary, z której brały początek wszystkie chodniki. Ich poszarpane wyloty były wyraźnie widoczne jako sine bryzgi na jednolitym tle ciemnobrązowych skał. Sklepienie ginęło gdzieś w mroku, mimo dodatkowego źródła światła, jakim promieniowała kanciasta bryła baraku. Przezroczysta konstrukcja, zbudowana w kształcie niskiego graniastosłupa o sześciokątnej podstawie, przypominała na pierwszy rzut oka topornie oszlifowany diament. Widoczne jak na dłoni wnętrze było puste.
– Nie ma ich – pomyślał Tom. – Nikogo nie ma. Siedzą, każdy w innej studni, i zbierają te małe gówienka, jakby to właśnie one stanowiły najważniejszą rzecz w całym Wszechświecie. Prędzej czy później i tak nas szlag trafi, więc czy w ogóle jest sens się wysilać?
Wszedł do śluzy i czekał, aż spełniająca rolę tłoka ciecz wypełni pomieszczenie, wypychając na zewnątrz trującą atmosferę Gelwony. Stał z zaciśniętymi powiekami, czując przebiegające po skórze igiełki drobnych wyładowań w miarę jak selektywna błona powierzchniowa wędrowała najpierw w górę, a potem z powrotem w dół. Dopiero słysząc sygnał bezpieczeństwa otworzył oczy i zerwawszy maskę, odetchnął głęboko.
– A więc jestem w domu – powiedział głośno i bez przekonania. Brzmienie własnego głosu wydało mu się dziwnie obce.
Wzruszył ramionami i przeszedł do pomieszczenia głównego, w którym – oprócz czterech wojskowych prycz – centralne miejsce zajmowała masywna głowica dozownika.
– Pan i władca – pomyślał z nienawiścią o martwym urządzeniu.
Zrzucił na podłogę stelaż i zabrał się do wymontowywania pustego zbiornika. Oblepiająca palce brunatna maź utrudniała pracę, lecz w końcu zdołał wyrwać kanciastą butlę z plątaniny uchwytów. Zaniósł ją na blat dozownika i wkładając lewą rękę w szczelinę identyfikacyjną czekał, aż maszyna zechce z nim rozmawiać.
– Tom Edgins. Można mówić – popłynęło z wnętrza masywnego urządzenia.
– Chcę nowy zbiornik – wyjaśnił uwalniając rękę i wkładając pustą butlę w odkrytą komorę zwrotnika. Po chwili z sąsiedniego otworu wysunęła się identyczna.
– W porządku – mruknął Tom, sprawdziwszy wskazania manometru. – Jeszcze tylko wpisz na moje konto tę drobnicę – z największą ostrożnością wyjmował z pojemnika wrzecionowate zarodniki i układał na specjalnej szalce. – Już – obserwował z mimowolnym napięciem, jak owoc jego katorżniczej pracy znika w gnieździe wartościującym; zawsze się bał, że złośliwa maszyna roztrzaska delikatne skorupy przed dokonaniem oceny.
Читать дальше