Kiedy ja się tym zajmowałem, wszedł jakiś malutki członio, karzełek (znaczy się karypel) sprzedający poranne gazety, pokręcony i brudny typ zwyrodnialca w grubych pinglach w stalowej oprawce z drutu, łachy zaś miał w kolorze starego psującego się budyniu porzeczkowego. Więc kupiłem żurnał z tą myślą, że należy się przygotowić do skoku z powrotem w normalne życie zobaczywszy, co się dzieje na świecie. Ten żurnał to była jakby szmata rządowa, bo na pierwszej stronie żadnych nowin poza tym, że niby wsie wpychle i każden musi postarać się, aby dotychczasowy Rząd apiać znalazł się u koryta w zbliżających się Powszechnych Wyborach Narodowych, które widno mają być za kilka tygodni. Bardzo się jeden z drugim chwalbisz nadymał w tym bałachu, czego ten Rząd nie zrobił, o braciszkowie, za ostatni rok czy tak około, że wzrósł eksport i taka horror szoł polityka zagraniczna i świadczenia społeczne poprawiły się na balszoj i cały ten szajs. Ale czym Rząd się najbardziej chełpił, to tym, jak według nich na ulicach za ostatnie sześć miesięcy zrobiło się dużo bezpieczniej dla milujacych-pokój-szwendających-się-po-nocy zwyczajnych ludków, przez to że policja jest lepiej opłacana i że ostrzej bierze się za chuliganów (czyli równych malczyków) i zboczeńców i włamywaczy i cały ten szajs. To zaciekawiło tak więcej niemnożko Niżej Podpisanego. A na drugiej stronie gazety było zamazane zdjęcie kogoś jakby dobrze znajomego i pokazało się, że to nikt inny tylko ja ja ja. Wygląd miałem oczeń ponury i spuknięty, ale to przez te flesze krugom błysk błysk i pyk pyk pyk. A pod moim foto napisano, że oto jest pierwszy absolwent (znaczy się wypustnik) z utworzonego dopiero co Państwowego Instytutu Resocjalizacji Osobników Kryminalnych, wyleczony ze zbrodniczych skłonności przez dwa ubiegłe tygodnie i już wzorowy, przestrzegający prawa, dobry obywatel i cały ten szajs. Obok znalazłem nad i ponad zwyczaj pochwalny artykuł o Technice Ludovycka i jaki ten Rząd jest mądry i znów cały ten szajs. I apiać foto jakiegoś mużyka — wydał mi się znajomy — a to był ten Minister.Spraw Niewdzięcznych czy też Wewnętrznych. Coś mi wyglądało, że on się przechwalił, jak to spodziewa się że teraz przyjdzie fajna przewoschodna i wolna od zbrodni epoka w której nie będziemy się już bać tchórzliwych napaści ze strony młodych zwyrodnialców i chuliganów, i zboczeńców, i włamywaczy i cały ten szajs. Aż wydałem: aaaaargh! i pizgnąłem ten żurnał o podłogę, tak że przynajmniej ciut pokrył te ślady od rozchlapanego czaju i nacharkane spluwki obrzydliwe tych brudnych zwierzaków łażących do tej kafejki.
— To co teraz, ha?
To nie co innego teraz, o braciszkowie, tylko do domu i radosna niespodzianka dla facia i macioszki: ich jedyny syn i spadkobierca powraca na łono rodziny. I zaraz się wyciągnę na moim wyrku, w izbuszce mojej małej ujutnej i posłucham sobie jakiejś muzyki co najfajniejszej i od razu przy tym pogłówkuję, co teraz będę robił w życiu. Oficer Zwolnieniowy dał mi dzień wcześniej długą lisię zajęć, o które się mogę starać, i podzwonił w mojej sprawie do różnych tam, ale żeby tak zaraz pracolić jak rabotny króliczek, nie, braciszkowie, to jeszcze nie dla mnie. Najpierw małe spoko i pieredyszka, owszem, i spokojnie sobie pomózgolić na wyrku przy dźwiękach muzyki przewybornej.
No to w basa do Centrum i stamtąd w innego basa do Kingsley Avenue, gdzie już Blok Municypalny 18A jest niedaleko. Uwierzycie mi, braciszki, jak powiem, że serce mi waliło buch buch buch z podniecenia. Krugom taka cisza, bo jeszcze była zima i wczesny ranek, a jak wszedłem do blokowej sieni, to nikogo, tylko te gołoguze mużyki i psiochy od nagiej Godności Trudu. Co mnie poraziło, bracia, to jak wszystko było odczyszczone, żadnych tam słów plugawych w balonikach z ust Godnych Pracowników i żadnych jaj, chojaków albo innych narządów, co by im dorysowali małysze z brudnej wyobraźni. Zaskoczyła mnie też działająca winda. Po wciśnięciu elektro knopki lift zjechał mi z pomrukiem i jak wsiadłem, znów poraziło mnie, że kabina w środku zupełnie czysta.
I wjechałem na dziesiąte piętro i patrzę, numer 10-8 jak zawsze, i grabki mi się zatrzęsły i wciąż dygotały, kiedy wyjąłem z karmana swój kluczyk. Ale zebrałem się w sobie i wbiłem fest klucz do zamka, odkluczyłem go przekręciwszy i rozpachnąłem, i wszedłem i widzę trzy pary zaskoczonych i ciut nie przelękłych ślepi wpatrzonych we mnie, a to byli faty i maty jedzący śniadanie, a oprócz nich jakiś trzeci członio, którego w życiu nie widziałem, duży i tęgi bych w samej koszuli i szelkach, jak u siebie, o braciszkowie moi, siorbał czaj z mlekiem i żwy żwy żwykał sobie tostu i jajko śmajko. Ten obcy właśnie pierwszy się odezwał i tak do mnie powiada:
— A ty co za jeden, koleżko? Skąd masz klucz? Za drzwi, żebym ci ryja nie wcisnął. Wyjdź i najpierw zapukaj. A potem wyjaśnisz, czego tu chciałeś, ale to raz dwa.
Ef i em siedzieli jak skamieniawszy i widno, że nie czytali gazety, teraz przypomniałem sobie, że gazeta przychodzi dopiero, jak tatata wyjdzie już do roboty. Aż macica się odezwała: — Więc uciekłeś z więzienia. Och, co my zrobimy? Zaraz przyjdzie policja, och och och! Och ty zły niedobry chlopcze, żeby tyle wstydu nam przynieść! — i wierzcie mi albo całujta mnie w rzopsko, że dała się w bu hu huuu. Więc ja zacząłem wyjaśniać, że jak chcą, to mogą zadzwonić i dowiedzieć się w mojej Wupie, a ten obcy siedział przez cały czas i spodełbił się na mnie, umarszczony, jakby gotów mi przyładować z tej gromadnej byczej włochatej piąchy i faktycznie wbić mi ryja do środka. Więc ja do niego:
— Może byś mi odpowiedział co nieco, bracie? Co tu robisz i jak długo zamierzasz? Nie spodobał mi się twój ton, jakim to przed chwilą wyrzekłeś. Uważaj. No wyjęzycz się, słucham. — Ten mużyk był w typie robola, taki brzydziuga, lat może trzydzieści albo czterdzieści, teraz siedział rozdziawiwszy się na mnie i ani słowa nie wykrztusił. Aż ojczyk mój się odezwał:
— Trochę to nas oszołomiło, synu. Należało zawiadomić nas, że się pojawisz. Uważaliśmy, że jeszcze upłynie co najmniej pięć albo sześć lat, zanim cię wypuszczą. Co nie znaczy — dobawil, a wyrzekł to całkiem ponuro — aby nam nie było bardzo przyjemnie znów cię zobaczyć i to już na wolności.
— A to kto jest? — powiadam. — Dlaczego się nie odzywa? Co tu się dzieje?
— To jest Joe — odkazała maty. — On tu mieszka. Lokator. — I znów poleciała: — Oj, Boże Boże Boże.
— Ty — przemówił ten Joe. Wiem o tobie wszystko, mój chłopcze. Co zrobiłeś i jak serce złamałeś twoim biednym, zrozpaczonym rodzicom. No i wróciłeś, co? żeby znów im życie zamienić w piekło, tak? Ale po moim trupie, bo już dla nich jestem bardziej syn niż lokator. — Prawie bym się w głos obśmiał, gdyby nie to, że przez ten razdraz już mi się zaczęło zbierać na wymiot, kiedy ujrzałem, jak ten mudak w latach na oko prawie identiko jak moi ef i em stara się jakby po synowsku opiekuńczym ramieniem otoczyć moją zapłakaną maciochę, o braciszkowie.
— Tak — powiadam. I o mało sam bym załamawszy się nie padł zalany łzami. — Więc to tak. No, to daję ci całe pięć długich minut na wypieprzenie całego twego barachła zafajdanego won z mojego pokoju. — I prygnąłem do tego pokoju, a on był ciut za powolny, aby mnie zatrzymać. Jak rozpachnąłem drzwi, serce mi upadło aż na dywan, bo zobaczyłem, że to w ogóle już nie moja izbuszka, o braciszkowie moi. Żadnych flag i proporczyków na ścianach i ten mudak na ich miejsce pozawieszał zdjęcia bokserów, a jedno zbiorowe, jakby drużyna usadziła się grzeczniutko rączki założywszy i srebrna przed nimi tarcza. A później zobaczyłem, czego jeszcze brakuje. Moje stereo znikło i szafa z płytami też, i mój skarbczyk zakluczony, gdzie trzymałem spirtne i do ćpania maraset, i dwie czyste aż błyszczące strzykawki. — Coś tu wyprawiało się parszywie i po brudacku — wrzasnąłem. — A gdzie moje własne osobiste barachło, co z nim ustroiłeś, ty skur wy bladku? — Tak zwróciłem się do tego Joe, ale odpowiedział mi ojczyk:
Читать дальше