Kir Bułyczov - Ludzie jak ludzie

Здесь есть возможность читать онлайн «Kir Bułyczov - Ludzie jak ludzie» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Ludzie jak ludzie: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Ludzie jak ludzie»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Ludzie jak ludzie — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Ludzie jak ludzie», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать
2

Polanowski łączył w sobie tempo i zdecydowanie naszych czasów z pełną uporu konsekwencją wieku minionego. Był ideałem, który wypadł poza strumień czasu i jakimś cudem utrzymał się w przestrzeni. Cudem, ale jakże mocno!

Wezwał mnie do siebie kierownik kopalni Rodriguez i powiedział:

— Lee, mamy gościa. Gościowi trzeba pomóc. Zaprowadzisz go do kopalni?

— Za późno — odparłem. — Od wczoraj kopalnia jest unieruchomiona i ty wiesz o tym lepiej ode mnie. Lada chwila może ruszyć woda.

— To szczególny wypadek, Lee — powiedział Rodriguez, mrużąc prawe oko. — Poznajcie się.

Dopiero teraz spostrzegłem w kącie gabinetu mężczyznę, który siedział złożony we troje i gapił się w podłogę. Jednak pierwsze wrażenie było mylne. Facet tylko czekał na właściwy moment, aby rzucić się do walki. Pokonał już niezłomnego Rodrigueza i teraz zamierzał stłamsić mnie.

— Dzień dobry — powiedział, prostując po kolei wszystkie stawy. — Nazywam się Polanowski, Teodor Piodorowicz Polanowski. Słyszeliście o mnie?

Nie miał wątpliwości, że słyszałem o nim. A ja nie słyszałem, do czego natychmiast przyznałem się bez wielkiego wstydu.

— Ja natomiast o was słyszałem — powiedział Polanowski z pewną urazą. — Rodriguez powiedział mi, że jesteście najlepszym zwiadowcą w kopalni, że znacie ją jak swoje pięć palców. Powiedział też, że akurat nie macie nic do roboty. Zgadza, się?

— Rodriguez wie lepiej — powiedziałem.

— Teraz, gdy was zobaczyłem, ja również nie mam co jdo tego najmniejszej wątpliwości — oświadczył Teodor głosem surowego, lecz sprawiedliwego egzaminatora. — I dlatego liczę na was.

Odwróciłem się do Rodrigueza i przybrałem wyraz niesłychanego zdumienia. Ten Teodor zupełnie mi się nie podobał, a w ogóle to miałem wolny tydzień, który chciałem spożytkować na wyprawę w góry.

— Słuchajcie! — powiedział Teodor, świdrując mnie potężnym nosem, któremu było wyraźnie ciasno na zbyt wąskiej twarzy. — Liczę na was. Jesteście moją ostatnią nadzieją, bo Rodriguez samego nie chce mnie puścić do kopalni.

— Tego tylko brakowało! — powiedziałem. — Żywi stamtąd nie wyjdziecie.

— Uprzedzam was — oświadczył na to Teodor — że mimo wszystko wejdę do kopalni, choćbym miał iść sam. I jeśli tam zginę, cała odpowiedzialność, mam na myśli odpowiedzialność moralną, spadnie na was.

Wydobył z kieszeni gigantyczną dłoń i wyprostował masywny palec, aby skierować go oskarżającym gestem w stronę Rodrigueza. I w moją.

— Wybaczcie, profesorze — powiedział Rodriguez z niezwykłą galanterią, o którą nigdy bym go nie posądził — nie zapraszaliśmy was i gdybyśmy wiedzieli wcześniej o waszym przyjeździe, nigdy nie wyrazilibyśmy zgody na lądowanie o tej porze roku. Przylećcie do nas za trzy miesiące, a wtedy wszystko będzie w porządku.

— Za trzy miesiące nie będę miał tu nic do roboty i wy doskonale o tym wiecie — powiedział Polanowski. — Muszę zejść do kopalni dziś lub jutro.

— Przecież lada moment popłynie woda! — wykrzyknąłem. Zrobiło mi się żal Rodrigueza. Szef nie był niczemu winien i zawołał mnie tylko po to, abym potwierdził, że teraz istotnie do kopalni schodzić nie można.

— Zdążę — powiedział Teodor. — Bywałem w znacznie gorszych opałach. Takich warunków nawet nie potraficie sobie wyobrazić. Zawsze wychodziłem cało, przecież to moja praca i muszę ją wykonywać.

— Wszyscy pracujemy — powiedziałem. Rodriguez przekładał jakieś papiery na biurku i walka z Teodorem spadła na moje barki.

— Jeśli nie zejdę do kopalni — oświadczył Polanowski — to nie dokonam odkrycia.

— W naszej kopalni wszystkie odkrycia zostały już dokonane.

— Tak? A co wy wiecie o entomologii?

— Absolutnie nic.

— Jak wobec tego możecie utrzymywać, że wszystko zostało już odkryte?

Otworzył teczkę, którą dotychczas trzymał pod pachą. W teczce między dwoma arkusikami przezroczystego plastyku spoczywał, niczym cenny klejnot, kawałek motylego skrzydła. Nieduży, wielkości dłoni. Skrzydło było intensywnie błękitne, ale doskonale widziałem, że wystarczy obrócić je o kilka stopni, aby okazało się, że jest pomarańczowe, a gdy obracać je dalej, to pozielenieje.

— Wiecie, co to jest? — zapytał Teodor.

Nie spodobał mi się jego inkwizytorski ton.

— Wiem — odparłem. — Dlaczego niby mam nie wiedzieć? To fragment skrzydła motyla, który nosi u nas nazwę tęczaka i jeszcze wiele innych.

— Widzieliście go sami?

— Sto razy.

— Co wiecie o tym motylu?

— Niewiele. Żyje na drzewach.

— Wielkość?

— One bardzo wysoko latają. No, powiedzmy, ma jakieś pół metra rozpiętości skrzydeł.

— A ile tych skrzydeł?

— Chyba dwa? A może cztery? Nie liczyłem.

— Osiem — poprawił mnie Rodriguez nie odrywając się od papierków. — I sześć par nóg. Chłopcy mi kiedyś przynieśli. Chciałem zachować, zawieźć do domu, ale mole zjadły.

— Możecie mi schwytać przynajmniej jeden egzemplarz? — nie dawał za wygraną profesor.

— Kiedy? Teraz ich nie ma. Gdy będą drzewa, będą i motyle. Dlatego właśnie radzę wam przyjechać za trzy miesiące. Naoglądacie się ich, ile dusza zapragnie. Ale te motyle okropnie cuchną. Tak samo jak kwiaty na drzewach. Gorzej niż amoniak.

— Nieważne — machnął ręką Teodor. — Dla nauki nie jest ważne czy coś cuchnie, czy nie cuchnie, skoro w żadnym zbiorze na całym świecie nie ma ani jednego kompletnego egzemplarza. Skoro nikt nie zna cyklu życiowego tej istoty, skoro tylko ja mam na ten temat pewne idee…

— Jakież to idee?

Zawsze tak bywa, że człowiek zajmuje się pracą, a tu mu na głowę spada wujaszek Teodor z ideami.

— Moje idee dotyczą cyklu życiowego tych istot.

— Po co więc włazić do kopalni?

— Słuchajcie, Lee, nigdy nie zastanawialiście się, skąd biorą się wasze tęczaki?

— Z bulwy. Niby skąd mogły by się brać?

Te moje słowa wtrąciły uczonego męża w niejakie zmieszanie.

— Tak sądzicie? Domyśliliście się, czy też widzieliście?

— Mogą wylęgać się tylko w bulwie — odparłem.

— Wobec tego idziemy do kopalni. Znajdziemy tam poczwarki.

— I co dalej?

— Dalej? — Teodor znów osłupiał ze zdumienia. — Będziemy hodować tęczaki na Ziemi! Wiecie, czym jest materia, z którego zrobione są te skrzydła? To przecież niesłychanie piękny, wytrzymały, po prostu nieprawdopodobny materiał!

Rodriguez wydobył ze sterty papierzysk prognozę meteo na najbliższe dni.

— Proszę spojrzeć — zwrócił się do Polanowskiego. — Temperatura już przekroczyła normę. Dziś w południe radiacja słoneczna osiągnie poziom krytyczny. Widzicie, że chciałem pójść wam na rękę, wezwałem Lee i niczego mu zawczasu nie mówiąc, zaproponowałem zejście do kopalni. Jego zdanie pokrywa się z moim. Wobec tego sprawę uważam za zamkniętą. Jutro obejrzycie sobie kiełkowanie pędów, a jest to widok doprawdy niezwykły… Przyjeżdżają tu do nas filmowcy, malarze, artyści. Potem schwytacie motyle, w czym z przyjemnością wam pomożemy.

— Teraz nie chodzi mi o motyle. Trzeba odszukać wczesne stadia metamorfozy. Kiedy motyle wylecą, będzie już na to za późno. Czyżbyście tego nie rozumieli?

— Doskonale rozumiem, ale do kopalni nie wpuszczę — powiedział Rodriguez. — Definitywnie.

Przesunął sobie selektor, gdyż istotnie w każdej chwili mogli zjawić się goście, których trzeba było odpowiednio rozlokować. Każdy z nich był przekonany, że właśnie on jest główną ozdobą uroczystości.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Ludzie jak ludzie»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Ludzie jak ludzie» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Ludzie jak ludzie»

Обсуждение, отзывы о книге «Ludzie jak ludzie» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x