Jacek Komuda - Diabeł Łańcucki

Здесь есть возможность читать онлайн «Jacek Komuda - Diabeł Łańcucki» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Год выпуска: 2007, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Diabeł Łańcucki: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Diabeł Łańcucki»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Diabeł Łańcucki — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Diabeł Łańcucki», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

– To wywołaniec! – huknął Berynda. – Chrześcijan Turkom sprzedał! Brać go! Na zamek starościński! Do wieży skurwego syna!

Dydyński pierwszy skoczył ku Kardaszowi, niewiele przejmując się ostrzem, które zawisło tuż nad gardłem Konstancji. Wówczas Hryń jednym kopnięciem przewrócił ogromny, ważący prawie cetnar, odlany z brązu kandelabr z czterdziestoma, a może i więcej świecami. Ciężki lichtarz zwalił się wprost pod nogi Jacka, Dydyński potknął się, padł na kolana, a Kardasz skoczył w bok, popchnął wymachującego krzyżem księdza na biegnącego ku niemu Beryndę. A potem, widząc gnających ku niemu Dwernickich, jednym ruchem porwał z ziemi ciężką dębową ławę, zwalając z niej dwie rozmodlone staruchy. Stęknąwszy obrócił ją w rękach, a potem cisnął z całych sił na prześladowców.

Podniósł się krzyk, jęki i złorzeczenia, kiedy dębowa ława spadła na łby, ręce, piersi i żywoty Samuela, Mikołaja, Beryndy i pozostałych Dwernickich, zwaliła ich z nóg, zadudniła głucho, gdy spadła na kamienną posadzkę, przygniatając nogi i ręce. A Kardasz, zyskawszy kilka chwil przewagi nad wrogami, zarzucił Konstancję na lewe ramię jak małą dziewczynkę i skoczył ku kaplicy Drohojowskich, w stronę drewnianych bocznych drzwi z katedry.

Zygmunt i Stefan pognali za nim. Podkute buty załomotały na kamiennej posadzce, wrzaski, krzyki i nawoływania odbiły się gromowym echem od wyniosłych sklepień i kolumn katedry.

Hryń kopnięciem otworzył okutą furtę, wypadł na zewnątrz i wówczas zrozumiał, że popełnił błąd. Nie było stąd wyjścia na ulicę – drzwi prowadziły do drewnianej dzwonnicy. Jedyna droga wiodła w górę, po krętych, spróchniałych, sypiących się schodach.

Kardasz rozejrzał się jak wilk schwytany w potrzask. Furta nie miała zasuwy, a w zasięgu wzroku nie dostrzegał nic, czym mógłby zaryglować drzwi. W ostatniej desperacji rzucił się ku szczytowi wieży.

– Łapać go! – krzyknął Jacek Dydyński, który poderwał się na nogi i wpadł zaraz za braćmi do drewnianej wieży. – Na dzwonnicę!

Z łoskotem podkutych butów, z trzaskiem pękającego, skruszałego drewna popędzili w ślad za umykającym Kardaszem. Wieża była wysoka, smukła, a schody strome i wąskie. Samuel potknął się, padł z krzykiem, kiedy zmurszała deska pękła mu pod nogą, uderzył czołem o stopień, wypuścił z ręki szablę, która z brzękiem zsunęła się niżej.

– Uważać! – ryknął Mikołaj. – Tu wszystko w proch się sypie!

Jacek nad Jackami wyprzedził wszystkich; sforsował pierwszy zakręt, drugi, trzeci... Zatrzymał się, gdy wyżej dostrzegł małą drewnianą platformę załadowaną balami, tarcicami, ciężkimi dębowymi beczkami. Zobaczył, jak Gedeon przemknął obok rusztowania i wyciągniętym z pochwy pałaszem przerąbał dwie belki wspierające deski. Z hukiem i łoskotem na schody poleciały kantówki, wielkie, dziesięciowiadrowe beczki, bale i deszczułki.

– Na bok! – wykrzyknął Dydyński. – Pod ścianę!

Ogromna beka z łoskotem pędziła wprost na stłoczonych za zakrętem ludzi! A jednak nie dotarła do celu, nie zmiotła nikogo... Osłabione deski schodów pękły pod jej ciężarem, załamały się z trzaskiem. Z ogłuszającym hukiem runęły dźwigary i szerokie bale podtrzymujące stopnie, w chmurze pyłu zwaliła się w dół część klatki schodowej. W jej miejscu była teraz ogromna dziura, z której sterczały potrzaskane tarcice i ostre zadziory.

Nadzieja Dydyńskiego runęła w pustkę razem ze schodami. Zatrzymał się nad przepaścią, której nie mógłby przeskoczyć, nawet gdyby dosiadał uskrzydlonego konia.

– Dawać drabiny! – krzyknęli zza jego pleców Dwerniccy.

– Nie ma czasu! – jęknął Dydyński. – Muszę się tam dostać!

– Nie przefruniesz, bratku! – rzucił Mikołaj.

– Nie muszę! – krzyknął Dydyński, bo olśnienie spadło nań jak grom z jasnego nieba. – Bierzcie mnie na ręce i wrzućcie tam, na górę!

– Oszalałeś?!

– Nie, bracie. – Dydyński gorączkowo szarpnął go za rękaw. – Weźmiecie rozpęd, rzucicie z całej siły...

– Zabijesz się! Rozwalisz sobie łeb!

– Spadnę na schody jak kot na cztery łapy, bracie! Nie ma czasu!

– Dobrze – mruknął Mikołaj. – Jezus Maria, co my robimy...

Wnet kilkanaście silnych ramion porwało Jacka w górę. Dwerniccy i Dydyńscy cofnęli się, wzięli rozpęd, nabrali rozmachu.

– Ruszaaaaaj!

Z łoskotem i wrzaskiem ośmiu szlachciców pognało w górę. W jednej chwili dopadli do zrujnowanych schodów, a potem z całych sił, stękając z utrudzenia, wypchnęli stolnikowica w przód, cisnęli go ponad przepaścią...

Dydyński poleciał głową naprzód. Spadł po drugiej stronie, przekoziołkował po poszczerbionych stopniach. Ale zaraz zerwał się, słysząc tryumfalne okrzyki swoich popleczników. Odwrócił się i popędził na szczyt wieży.

Nie miał dalekiej drogi. Ledwie wypadł zza zakrętu schodów, dojrzał ogromne dębowe rusztowanie, na którym wspierały się dzwony przemyskiej wieży. Wyminął wielkie dźwigary wyciosane z pni drzew, wspiął się na schodki i wypadł na najwyższe piętro. Niegdyś zapewne były tu pomosty i podłoga z desek, jednak teraz, gdy przyszło do naprawy wieży, wszystko to rozebrano, pozostawiając pustą przestrzeń. Tutaj na dębowych progach osadzonych w łożyskach zwisały podtrzymywane linami spiżowe dzwony, których głos zwoływał wiernych na poranne i niedzielne nabożeństwa, chrzciny, śluby i pogrzeby. A za prześwitami dzwonowymi widniały szczyty domów i kościołów Przemyśla. Stolnikowic dostrzegł pochyły dach katedry, strzelistą iglicę kościoła przy klasztorze sióstr od świętego Dominika, widoczną dobrze na tle dachów wieżę zegarową ratusza. Drewnianą, wysmukłą dzwonnicę obok kościoła Świętej Anny przy konwencie Franciszkanów, a dalej, za murami miejskimi, baniaste kopuły cerkwi Świętej Trójcy. Równie potężne i wyniosłe co bary Kardasza, który oczekiwał na niego, stojąc w progu, na którym zawieszony był największy dzwon – Rex Regis – ufundowany za biskupa Dziaduskiego, pogromcy heretyków, do czasu gdy jego samego pogromił sejm walny Anno Domini 1552.

Kardasz jednak nie wyglądał na takiego, który zląkłby się biskupiej klątwy. Czekał z pałaszem w dłoni, dzierżąc w lewym ręku grubą linę opadającą spod dachu. Za nim Dydyński dostrzegł Konstancję. Dziewczyna wisiała na rękach na grubym sznurze wiodącym do serca spiżowego dzwonu zawieszonego wyżej, ponad ich głowami. Była blada. Miała zamknięte oczy.

– Dobrze, że jesteś – mruknął Kardasz. – Lepiej, żeś przyszedł sam, niż z tą hałastrą wartą tyle co psie łajno na gościńcu.

Dydyński ostrożnie wszedł na dębowy próg. Wolno ruszył przed siebie.

– Ile dał ci Stadnicki za życie ich ojców? Od głowy płacił czy z góry za wszystkich?

– Za wszystkich – wycharczał Gedeon i cofnął się nieco. Dębowa belka dzwonu zakołysała się lekko od tego ruchu. – Nie możesz odmówić mu sprytu. Zamiast się wykupywać, zastawiać wioski u lichwiarzy, wymyślił sposób, za który ja sam jestem gotów uchylić przed nim czapki.

– Wymienić siebie za trzydziestu niewinnych szlachciców?!

Kardasz odsłonił w uśmiechu żółte zęby.

– Za karmazynów, panie bracie. Na cóż by byli pohańcom tacy Dwerniccy w siermięgach? Wynajął mnie, dał jarłyk od swego pana, złotem płacił. A ja wtedy chudo przędłem, panie bracie. Bo kto weźmie do służby woźnego z klejmem na czole? Kto będzie mu ufał? Chyba tylko rakarz sanocki!

Jacek zamarł, gdy dzwon pod nimi zakołysał się, a Kardasz zarechotał wesoło.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Diabeł Łańcucki»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Diabeł Łańcucki» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Diabeł Łańcucki»

Обсуждение, отзывы о книге «Diabeł Łańcucki» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x