Drugiego wieczoru po odkryciu kolonii glonów, kiedy Nadia i Arkady przyrządzali sobie kolację, a sterowiec wisiał zaczepiony na kotwicy w jakimś kraterze od strony zawietrznej, otrzymali przez satelitę komunikacyjnego telefon z Underhill.
— Hej, jak się macie! — krzyknął John Boone na powitanie. — Mamy kłopot!
— Rzeczywiście, macie go — mruknęła Nadia.
— Dlaczego, coś się tam u was stało?
— Nie, nie.
— To dobrze, ponieważ naprawdę to wy, kochani, macie kłopot, a byłoby straszne, gdybyście mieli więcej niż jeden… A teraz słuchajcie uważnie. W rejonie Claritas Fossae rozpoczęła się burza pyłowa i stale narasta, posuwając się w błyskawicznym tempie na północ. Sądzimy, że dotrze do was mniej więcej za dobę.
— Czy nie jest zbyt wcześnie na takie burze? — spytał Arkady.
— Cóż, przekroczyliśmy już Ls 240, więc chyba na nie pora. Południowa wiosna. Tak czy owak, rozszalała się i zbliża się w waszą stronę.
Przesłał im satelitarne zdjęcie burzy i dwoje Rosjan obserwowało z uwagą ekran komputera. Region na południe od Tharsis był teraz przesłonięty bezkształtną żółtą chmurą.
— Lepiej od razu wystartować — oświadczyła Nadia po przestudiowaniu zdjęcia.
— W nocy?
— Możemy uruchomić śmigła, a baterie doładujemy jutro rano. Potem trudno będzie o wystarczającą ilość światła słonecznego, chyba że uda nam się lecieć ponad pyłem.
Po długiej dyskusji z Johnem, a potem z Ann, sterowiec wyruszył. Wiatr pchał go na północny wschód i tym kursem mogli przelecieć dokładnie na południe od Olympus Mons. Mieli nadzieję, że później uda im się dotrzeć w pobliże północnej ściany Tharsis, która powinna ich ochronić przed burzą przynajmniej na jakiś czas.
Nocny lot wydawał się głośniejszy. Podmuchy wiatru nad wypełnioną wodorem powłoką brzmiały jak tętniący jęk, a warkot silników przywodził na myśl żałosne postękiwanie. Siedzieli w kokpicie oświetlonym jedynie przyćmionym zielonym blaskiem przyrządów i rozmawiali cicho; maszyna przemieszczała się nad ciemnym lądem. Od Underhill dzieliło ich około trzech tysięcy kilometrów, mniej więcej trzysta godzin lotu. Gdyby lecieli bez przerwy, podróż zajęłaby im około dwunastu dni. Jednak burza, jeśli będzie narastała w typowy dla Marsa sposób, dosięgnie ich na długo przedtem. A później… trudno powiedzieć, co się zdarzy. Bez światła słonecznego śmigła szybko wyczerpią baterie, a wtedy …
— Czy nie moglibyśmy po prostu unosić się na wietrze? — spytała Nadia. — Używać śmigieł tylko do sporadycznej korekty kierunku?
— Może, ale dobrze wiesz, że w tego typu statkach śmigła są częścią siły nośnej.
— Taak. — Zaparzyła kawę i przyniosła dwa pełne kubki do kabiny pilota. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, popijając gorący płyn i spoglądając na zmianę to na czarny krajobraz pod nimi, to na zielony kwadrat małego ekranu radiolokatora. — Chyba powinniśmy wyrzucić wszystko, czego nie potrzebujemy. Zwłaszcza te cholerne wiatraki.
— To jest nasz balast, zachowajmy go na czas, kiedy będziemy musieli się wznieść.
Godziny nocy wlokły się powoli. Na zmianę pełnili dyżur przy sterze i Nadii udało się niespokojnie przespać mniej więcej godzinę. Kiedy wróciła do kabiny pilota, zobaczyła czarną masę Tharsis przetaczającą się na horyzoncie przed nimi: dwa najbardziej na północ wysunięte z trzech królewskich wulkanów, Ascraeus Mons i Pavonis Mons wyglądały jak garby na tle zimnobarwnych gwiazd, na krawędzi świata. Na lewo od nich wciąż górował wysoko nad horyzontem Olympus Mons i razem z pozostałymi dwoma głównymi wulkanami uzmysławiał im rzeczywistą wielkość tego prawdziwie gigantycznego kanionu. Radar pokazywał na ekranie maleńki obrazek na tle zielonej siatki.
Na godzinę przed świtem wydało im się, że wyrasta obok nich jakiś inny potężny wulkan. Cały południowy horyzont wzniósł się nagle, a nisko wiszące nad nim gwiazdy powoli znikały. Zobaczyli tonącego w czerni Oriona. Nadchodziła burza.
Dotarła do nich tuż przed brzaskiem. Zdusiła czerwień na wschodnim niebie, przetoczyła się nad sterowcem i obróciła świat w rdzawy półmrok. Wiatr wiał coraz mocniej, najpierw przewalał się za oknami gondoli ze stłumionym rykiem, a potem z głośnym skowytem. Pył przelatywał obok nich z przerażającą, nadrealną szybkością. Potem wiatr stał się jeszcze gwałtowniejszy i gondola szarpała się to w górę, to w dół, kiedy kadłub sterowca miotał się raz w tył, raz w przód.
Na szczęście zamierzali się udać właśnie na północ. W pewnej chwili Arkady powiedział:
— Miejmy nadzieję, że wiatr ominie północną skarpę Tharsis.
Nadia w milczeniu pokiwała głową. Nie mieli okazji doładować baterii po nocnym locie, a bez światła słonecznego silniki niedługo staną.
— Hiroko mówiła mi, że podczas burzy światło słoneczne przy powierzchni stanowi około piętnastu procent normalnego — oznajmiła. — Wyżej powinno być nieco silniejsze. Uda nam się więc trochę naładować baterie, ale będzie to trwać bardzo długo. Może przez cały dzień zdołamy uzyskać wystarczająco dużo światła, aby choć na trochę uruchomić śmigła dziś wieczorem. — Usiadła przy komputerze, chcąc wykonać obliczenia. Coś w wyrazie twarzy Arkadego — nie strach, nawet nie niepokój, ale jakby nieznaczny uśmieszek zaciekawienia — uświadomił jej, w jak wielkim znajdują się niebezpieczeństwie. Jeśli nie zdołają uruchomić śmigieł, nie będą w stanie zapanować nad kierunkiem lotu, może nawet nie uda im się pozostać w górze. Co prawda zawsze mogli się opuścić i próbować zarzucić kotwicę, ale jedzenia starczyłoby im zaledwie na kilka tygodni, a tego typu burze często utrzymują się na Marsie przez dwa, a czasem nawet trzy miesiące.
— To jest Ascraeus Mons — zauważył Arkady, wskazując na ekran radiolokatora. — Niezły widok. — Roześmiał się. — Tym razem jednak chyba nas ominie. To fatalnie, tak bardzo chciałem go zobaczyć! Pamiętasz Elysium?
— Tak, tak — odparła Nadia, zajęta komputerową symulacją doładowania baterii. Mars znajdował się obecnie niemal w punkcie peryhelium, blisko Słońca — fakt ten stanowił zresztą jedną z podstawowych przyczyn powstania burzy pyłowej — ale przyrządy wskazywały, że do poziomu, na którym znajduje się sterowiec, dociera zaledwie około dwudziestu procent pełnego światła. Nadii wprawdzie zdawało się, że tego światła jest co najmniej ze trzydzieści albo i czterdzieści procent, ale tak czy owak, istniała możliwość uruchamiania na krótko śmigieł co jakiś czas. Pomogłoby to podróżnikom kolosalnie, ponieważ bez śmigieł sterowiec poruszał się mniej więcej z prędkością dwunastu kilometrów na godzinę. Dryfując na wietrze prawdopodobnie tracili również wysokość, chociaż, jak sobie natychmiast uświadomiła Nadia, może po prostu przelatywali nad coraz wyższymi tworami rzeźby marsjańskiego terenu i raczej to ziemia się podnosiła, a nie oni opadali. W każdym razie z włączonymi śmigłami na pewno mogliby utrzymywać stały pułap lotu i kontrolować kurs, przynajmniej do stopnia czy dwóch.
— Jak gęsty jest twoim zdaniem ten pył? — spytała.
— Jak gęsty?
— No, wiesz, gramy na metry sześcienne. Spróbuj się połączyć z Ann albo Hiroko przez radio i zapytaj, dobrze?
Nadia zaczęła przetrząsać statek w poszukiwaniu czegoś, co dałoby się wykorzystać do zasilania śmigieł. Może hydrazynę przeznaczoną dla próżniowych pomp komory bombowej? Silniki pomp można by prawdopodobnie podłączyć do śmigieł… Kopnięciem usunęła z drogi jeden z cholernych wiatraków i jego widok natychmiast przypomniał jej gorące płytki. Były ogrzewane energią elektryczną, wytwarzaną dzięki wirowaniu wiatraków. Może więc udałoby się użyć tej energii do naładowania baterii śmigła… Wiatraki można by przymocować na zewnątrz gondoli: wiatr obracałby je jak bąki, a otrzymana w ten sposób elektryczność zasiliłaby silniki śmigieł. Grzebiąc w szafce ze sprzętem w poszukiwaniu przewodów, transformatorów i narzędzi, opowiedziała Arkademu o swoim pomyśle, a on zareagował wybuchem szaleńczego śmiechu.
Читать дальше