Od tego miejsca zaczęły wiać południowe wiatry i trwało to przez wiele dni. Arkady i Nadia rozpoznali Cassiniego, kolejny wielki stary krater, i unosili się nad setkami mniejszych. Codziennie zrzucali wiele wiatraków, ale równocześnie z każdym przebytym kilometrem uzmysławiali sobie coraz bardziej rozmiary planety i cały projekt zaczął im się wydawać po prostu dowcipem; czuli się tak, jakby przelatywali nad Antarktydą i próbowali stopić lód za pomocą setek polowych kuchenek.
— Musielibyśmy zrzucić miliony, aby przyniosło to jakiś efekt — oznajmiła Nadia, kiedy wznosili się po następnym zrzucie.
— To prawda — przyznał Arkady. — I Sax ma właśnie taki zamiar. Skonstruował już zautomatyzowaną linię montażową, która może produkować setki wiatraków dziennie. Problem stanowi tylko ich rozmieszczenie. A poza tym to tylko jeden z elementów zakrojonej na szeroką skalę operacji, która mu się roi. — Wskazał dłonią za siebie, ku ostatniemu łukowi Cassiniego, obejmując gestem całą północno-zachodnią krainę. — Sax pragnie również wykopać kilka takich wgłębień jak to, wyrwać lodowe bryły z pierścieni Saturna albo z jakiegoś pasa planetoidów, przyciągnąć je na Marsa i roztrzaskać o powierzchnię, pragnie stworzyć gorące kratery, stopić wieczną zmarzlinę… Marzą mu się oazy.
— Chyba suche oazy, co? Stracilibyśmy większość lodu na samym początku, a i reszta niedługo by zniknęła.
— Jasne, ale moglibyśmy wykorzystać parę wodną z powietrza.
— Ależ ona nie wyparowałaby tak po prostu, raczej rozpadłaby się na składowe atomy.
— W większości tak, ale wodór i tlen też moglibyśmy lepiej wykorzystywać.
— Chcesz sprowadzać wodór i tlen z Saturna? Daj spokój, tu jest wystarczająco dużo jednego i drugiego! Wystarczy tylko potłuc trochę miejscowego lodu.
— Cóż… to tylko jeden z jego pomysłów.
— Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę, co powie na to Ann. — Nadia westchnęła na samą myśl o tym. — Przypuszczam, że aby to zrobić, trzeba by wstrzelić z dużą prędkością lodową planetoidę w atmosferę. Wyhamować ją, a wtedy by się spaliła, nie rozbijając się na cząsteczki. W atmosferze powstałaby para wodna, a powierzchnia uniknęłaby potężnego uderzenia o sile równej wybuchowi stu bomb wodorowych.
Arkady pokiwał głową.
— Dobry pomysł! Powinnaś powiedzieć o tym Saxowi.
— Sam mu powiedz.
Na wschód od Krateru Cassiniego rozciągał się teren najbardziej nierówny na całej planecie. Był to jeden z najstarszych obszarów Marsa: poszatkowany niewyobrażalną liczbą kraterów historyczny dokument najwcześniejszego okresu gwałtownego bombardowania planety meteorytami. Ta piekielna epoka Noachian pozostawiła niemal wszędzie w krajobrazie globu swoje ślady. Powierzchnia wyglądała, jakby przetoczyła się przez nią totalna wojna prowadzona przez mitologicznych Tytanów. Ten koszmarny widok już po chwili wywoływał coś na kształt odrętwienia, kosmologicznego szoku nerwowego.
Dryfowali dalej: wschód, północny wschód, południowy wschód, południe, północny wschód, zachód, wschód, wschód. W końcu dolecieli do końca Xanthe’a i zaczęli mijać długi stok Syrtis Major Planitia. Była to równina powulkaniczna, o wiele rzadziej pokryta kraterami niż Xanthe. Kraina coraz bardziej opadała ukośnie w dół, aż w końcu sterowiec znalazł się nad basenem o łagodnym dnie. Nazywał się Isidis Planitia i stanowił jeden z najniżej położonych punktów marsjańskiej powierzchni. Taka była niemal cała północna półkula, która po górzystym terenie południa wydawała się wyjątkowo płaska i niska. Region był naprawdę olbrzymi, toteż Arkady i Nadia po raz kolejny uświadomili sobie rozległość marsjańskich lądów.
Pewnego ranka, kiedy lecieli na sporej wysokości, na wschodnim horyzoncie wyrosły przed nimi trzy szczyty górskie. Kierowali się do Elysium, jedynego poza Tharsis “wypukłego kontynentu” Czerwonej Planety. Elysium było o wiele mniejszym wybrzuszeniem niż Tharsis, ale i tak stanowiło duży, wysoko położony ląd, długi na tysiąc kilometrów i wznoszący się dziesięć kilometrów ponad otaczający go teren. Tak jak Tharsis, Elysium było otoczone płatami popękanej ziemi i siecią szczelin powstałych w trakcie wypiętrzania. Sterowiec przeleciał nad najbardziej wysuniętym na zachód szeregiem rozpadlin, krainą o nazwie Hephaestus Fossae, która miała absolutnie nieziemski wygląd: pięć długich głębokich równoległych kanionów, jak ślady pazurów w skalnym podłożu. Za nimi majaczyło Elysium — ląd o kształcie siodła — a na każdym końcu jego długiego grzbietu znajdowały się góry: Elysium Mons z jednej strony i Hecates Tholus z drugiej, wyrastające na pięć tysięcy metrów ponad wypukły teren. Widok był doprawdy niezwykły. Zresztą w ogóle wszystko, co wiązało się z Elysium, było o wiele większe niż to, co Nadia i Arkady widzieli do tej pory, więc kiedy sterowiec dryfował w kierunku tego lądu, oboje na kilka minut wręcz oniemieli z zachwytu. Siedzieli w fotelach, obserwując tę niesamowitą areologiczną formację. Kiedy wreszcie się odezwali, ich słowa oczywiście dotyczyły tej krainy:
— Wygląda jak Karakorum — zauważył Arkady. — Bezludne Himalaje. Tyle że te są jakieś… prostsze, bardziej naturalne. A wulkany wyglądają jak Fuji. Może ludzie będą do nich kiedyś pielgrzymować.
— Są tak duże — dodała Nadia — że nie mogę sobie wyobrazić, jak wyglądają wulkany Tharsis, które są podobno dwa razy większe od tych.
— Co najmniej. O, popatrz, ten naprawdę wygląda jak Fuji, nie sądzisz?
— Nie, jest o wiele mniej stromy. A tak przy okazji, czy w ogóle widziałeś kiedyś Fuji?
— Nie.
Znowu zapadło milczenie.
— Cóż, lepiej spróbujmy ominąć cały ten cholerny ląd — zaproponował po chwili Arkady. — Nie jestem pewien, czy uda nam się przelecieć nad tymi górami.
Uruchomili więc śmigła i ruszyli na południe, starając się ze wszystkich sił zwalczyć potężny wiatr, aby ominąć wielki kontynent. Kierując się na południowy wschód, “Grot Strzały” znalazł się nad wyboistym, nierównym regionem górskim zwanym Cerberus. Przez cały następny dzień podróżnikom udało się panować nad lotem maszyny — Elysium powoli przepływało z lewej strony. Mijały godziny, a masyw wciąż przesuwał się w bocznych oknach sterowca, co nie wiadomo już który raz uświadomiło Arkademu i Nadii, jak duży jest ten świat. “Mars ma tak samo dużą powierzchnię lądów jak Ziemia” — mawiali wszyscy członkowie pierwszej setki, ale dotąd był to tylko zwykły frazes. Dopiero kiedy statek mijał Elysium, para Rosjan naprawdę zrozumiała i wszystkimi zmysłami odczuła znaczenie tego zdania.
Dni mijały jeden za drugim, wciąż takie same: w górze, w lodowato zimnym porannym powietrzu, ponad przepływającą pod sterowcem czerwoną krainą. Noce podróżnicy spędzali w dole, od zachodu słońca kołysząc się na zakotwiczonym statku, szarpanym silnym wiatrem. Pewnego wieczoru, kiedy zapas wiatraków znacznie się zmniejszył, Arkady i Nadia poprzestawiali pozostałe i ustawili swoje łóżka jedno obok drugiego pod oknami prawej burty. Zrobili to bez słów, jak gdyby była to rzecz zupełnie naturalna, coś w rodzaju rutynowego sprzątania pokoju, jakby uzgodnili już to na długo przedtem. Podczas pracy, kiedy kręcili się po zatłoczonej gondoli, nagle wpadli na siebie, co zdarzało im się co jakiś czas od początku tej długiej podróży, tylko że tym razem zderzyli się umyślnie. Było jasne, że oboje zdecydowali się na to już dawno, że wszystko, co od dłuższego czasu działo się między nimi, było swego rodzaju grą wstępną.
Читать дальше