Zaczął nasłuchiwać. Usłyszał jakiś trzask z tyłu. Jakby ktoś prostował tam pognieciony plastykowy płaszcz. Kto teraz pamięta, co to jest: plastykowy płaszcz? Chociaż Wanieczka ma rację, lepsze to niż fioletowe kalesony… Płaszcz jeszcze raz trzasnął i nagle ktoś roześmiał się obok. Nie Wanieczka.
…Szarpnął się, uderzając się głową o szybę prawych drzwi: przez lewe, błyszcząc spode łba czerwonymi węgielkami, patrzył na niego basker.
…To chwilowy atak duszności ze strachu. Skurcz, który skręcił duszę w hak. Szaleństwo, odrętwienie, utrata siebie. Basker cały czas patrzył, nieruchomy jak mroczny szkic Goi, i tak samo niewiarygodny.
…Mówili, że mają spojrzenie bazyliszka — pod takim spojrzeniem wybrana ofiara staje się miękkim kamieniem. Traci głos i krew w niej zamiera. Mówili, że niektóre z nich robią tak: od— gryzają człowiekowi nogi i odchodzą na dzień, dwa, a kiedy wracają, jedzą trupa, który już zaczął się rozkładać. Mówili: tak naprawdę, nie lubią zabijać, bo nie lubią świeżego mięsa. Mówili: dobrze, jak zdążysz się zastrzelić, skoro nie ma innego wyjścia…
Pierwszy szok minął, cały był pokryty lodowatym potem, ale już wszystko rozumiał i znowu był sobą. Znowu był starym, ogarniętym dumą, zgryźliwym i władczym człowiekiem, przyzwyczajonym do tego, żeby podporządkowywać i odzwyczajonym od podporządkowywania się.. Nie chciał ani umierać w mękach, ani zastrzelić się, żeby uniknąć męki. Chciał żyć (jak dużo strat w ciągu jednej tylko doby! Przeklęta noc. Przeklęta klęska…). Nie patrząc, nie odwracając spojrzenia od strasznego widoku za oknem, wyciągnął rękę i otworzył skrytkę. Pistoletu nie było. Chorąży zdążył jednak coś zwinąć. (Szczegóły…) Chociaż nie, pistolet i tak był gazowy — paralizator NP-04, wygodny i miłosierny, ale równie nieskuteczny na baskera, co najnowocześniejszy OS…
(Ile strat. Ile niepowietowanych strat w ciągu jednej nocy!) Swołocz, szepnął do baskera samymi wargami. Nagle ogarnęła go nienawiść, jak atak niepowstrzymanych wymiotów i od razu zabiła całą resztę — ból, rozpacz, strach. Poszperał pod siedzeniem, gdzie miał zapas… nie on właściwie, tylko Wanieczka, który zawsze uważał, że strzeżonego Pan Bóg strzeże i trzymał tam w tajemnicy przed całym światem granat — „na wszelki wypadek i pod warunkiem, że…”
Granatu głupi chorąży nie znalazł, więc teraz ścisnął go w pięści, wyrwał zębami zawleczkę i sięgnął wolną ręką do guzika otworzył lewą przednią szybę.
Ale baskera już nie było — na zewnątrz była biała mgła, drobnymi kroplami osiadała na szybie.
Mądra swołocz. Wydostał się na zewnątrz, trzymając granat w odsuniętej ręce, gotowy, żeby rzucić, albo przynajmniej po prostu puścić palce. Szedł przez mgłę, która nagle zrobiła się bardzo gęsta. Nic nie było widać. W ogóle. Tylko dolne reflektory i światła stopu świeciły się mętnie, nie oświetlając niczego, oprócz pustej mgły.
Obszedł samochód i zobaczył otwarty szeroko bagażnik, słabe światło w środku i Wanieczkę, który leżał tam nieruchomy i patrzył mu w twarz. Wanieczka był zupełnie maleńki. Czarna, lepka, błyszcząca kałuża otaczała go, zalewając wewnątrz bagażnika wszystko, co tam było. Wanieczka był przytomny, ale milczał. Nie miał nóg.
Potem zaczął mówić. Jego głos był jak bzykająca struna.
— Gos-s-s-po-darzu… — bzyknął. — Niech mnie pan dobi…je… — i umarł.
Widział, jak życie opuściło czarne nieruchome oczy, jak obwisło ciało, które jeszcze przed chwilą było sprężyną, naciągniętą do oporu od bólu i koszmaru.
Przez kilka sekund stał nieruchomo.
(Nigdy nie wiedział, jak postępować ze zmarłymi. Dziesiątki osób odprowadził tam, ale w końcu nie nauczył się: schylić głowę; dotknąć ustami lodowatego czoła; wstać z klęczek i znowu schylić głowę… To wszystko wydawało mu się teatrem. Tanią twórczością amatorską. To wszystko było na pokaz — nie wiadomo tylko po co i dla kogo).
Potem przeciągnął ręką wolną od granatu i dotknął szyi Wanieczki, tam, gdzie powinna pulsować żyłka. Szyja była ciepła, trochę lepka, ale żyłki już nie było. Wanieczki już tu nie było.
I nigdy go nie będzie.
Zamknął bagażnik i nagle — jakby oprzytomniał. Otoczenie, przed chwilą istniejące oddzielnie i jakby z daleka, runęło na niego bez litości i miłosierdzia. W tym otoczeniu (oprócz lodowatej mgły) były zimno i wiatr, lodowata beznadziejna samotność i martwa woń pozaziemskiego zwierzęcia, które przed chwilą było tutaj, i to być może gdzieś w pobliżu: patrzyło, czekało, oceniało, decydowało…
Odczuł dreszcz, który peszył go od pięt do czubka głowy.
Skurcz, który złapał rękę z granatem. Metalowy smak zawleczki, cały czas zaciśniętej między zębami. Poczuł siebie i przypomniał sobie, co właściwie musi teraz zrobić.
Nie potrafił wsunąć zawleczki z powrotem. Trzeba ją wyrzucić. Odbezpieczony granat postanowił nieść ze sobą. Na wszelki wypadek. I to nie przeciwko baskerowi — nagle poczuł pewność, że zwierzę odeszło, że nie ma go już tutaj, że wróci dopiero za parę dni, żeby rozpruć stalowymi pazurami bagażnik i dostać się do tego, co jest w środku. Już tylko po to, by do tego nie dopuścić, trzeba teraz zmusić się, po raz kolejny przezwyciężyć siebie — iść, utykać, pełznąć, szukać ludzi, jakichkolwiek, ale lepiej jednak — swoich.
Szedł powoli, prawie nie czując zmarzniętych nóg, którymi niepewnie, jak ślepy, wyszukiwał pod sobą betonówkę, prawie nic nie widząc, wystawiając do przodu wolną rękę i czule chowając na piersi pięść z granatem. O niczym nie myślał. Gdyby mógł jakoś przywrócić zdolność myślenia, myślałby chyba tylko o tym, że ta noc jest przeklęta i że za nic nie da się jej przeżyć.
Po malutku ogarniał go strach, cicho zaśpiewał: Kukowała ta sywa zozula… rannim-rańcem da oj na zari… Śpiewał, starając się naśladować intonację mamy, nie znał ukraińskiego, po prostu znał to na pamięć — i słowa, i melodię, i intonację. Oj, zapłakały chłopcy-molodcy… gej-gej taj na czużbinie, w newolitiurmy… W tym miejscu zapomniał słów i zaczaj od początku.
Wierzył, że to powinno mu pomóc. Strach był już silniejszy od rozsądku.
I nic się nie działo. Widocznie zaklęcie miało siłę.
Potem, kiedy mgła zaczęła znikać, kiedy pojawił się na niebie i zawisł nad czarną ścianą zarośli obgryziony mętny księżyc, ni z tego ni z owego, przypomniał sobie dawno wymyśloną i dawno zapomnianą piosenkę z jakąś turystyczną melodią: W niebie księżyca jezioro błyszczy jak aluminium, Niedźwiedzi i słoni sporo, a my — pomiędzy nimi…
…Dlaczego razem niedźwiedzie i słonie? Kim są ci „my”?
Kiedyś ta piosenka była absolutnie konkretna, dobrze to pamiętał, a teraz wszystko było przekreślone, wszystko wywietrzało, to wszystko było — o niczym. Albo — o czymkolwiek. Na przykład o nim. O tej betonówce. O tym mętnym odłamku kosmicznej nędzy nad kosmatymi zaroślami. I o samych tych zaroślach, w których jest coś gorszego od niedźwiedzia, chociaż dzięki Bogu mniejsze od słonia…
Kruszynki w ustach nie mieli już od dziesięciu dni, A Krowi Szczyt daleko jeszcze stąd.
Już dawno zjedliśmy ostatnie swoje psy Idziemy tak bez przerwy czwarty tydzień w głąb.
…Jakie psy? Myśliwskie? Czy zaprzęgowe? Gdzie ten grzbiet Krowy (i zaraz skojarzenia: Wszawy Hełm, Gribanowska Karaułka, Sto Druga Razmiotka). W którym roku, niech sobie przypomni, wszystko to się działo? Nigdy w życiu nie chodziłem na polowanie. Saszka Kalitin był myśliwym, ale głównie polował na kaczki i głuszce, co tu mają do rzeczy niedźwiedzie?
Читать дальше