Oprzytomniał i od razu spróbował usiąść, ale Iwan przytrzymał go za ramię: — Niech pan poczeka. Niech pan się nie spieszy… W głowie się zakręci… — Iwan mówił bardzo cicho i cały czas się oglądał, robił dziwne drżące ruchy, jak zwierzę, oczekujące ataku.
Nie protestował. Czuł sienie najlepiej. Nie chciało mu się wstawać, chciał przewrócić się na bok, przymknąć oczy i zdrzemnąć.
Tak z sześćset minut. Czuł się nie tyle chory, ile strasznie zmęczony i rozbity, jakby ładował ciężkie skrzynie. Ale leżeć było niewygodnie. I nie wiadomo dlaczego było duszno i ciężko oddychać.
I gorąco w głowę. I coś ściskało całą twarz — zwłaszcza czoło i usta — ściskało tak, że skóra zmarszczyła się, jakby wysychała.
Podniósł rękę i dotknął.
Włosy. Grube obce pakuły pod nosem. Brudne tłuste pakuły na głowie. I nagle zapachniało pakułami.
— Po jaką cholerę?… — powiedział i spróbował zedrzeć te pakuły… usunąć… Obrzydliwie przecież, jakaś ohyda, po co?
Ale pakuły były przyklejone i to porządnie.
Iwan przestał się oglądać i wpił w niego oczy. W szalonych błyszczących oczkach przeleciał śmiech.
— Ale pan wygląda — powiedział, uśmiechając się z trudem.
— W życiu bym pana nie poznał.
— Po jaką cholerę? Po co?
— Nie wiem, ale ten wasz generał w ogóle zgłupiał ze strachu. Wlał panu do kroplówki paramorfinę. Najpierw nie dopilnowałem, a potem patrzę…
— Po co? Po co, niech go diabli?
Jednak usiadł — zmusił się — i rozejrzał się, przezwyciężając ogarniające go mdłości. Dookoła była ciemna duża sala z niskim sufitem i rozproszonym światłem, które trafiało tutaj nie wiadomo jak i nie wiadomo skąd. Wysokie, starannie zasłane łóżka wzdłuż odległej ściany. Na jednym z tych łóżek — nieruchome ciało: ostry podbródek do góry, gołe stopy spod kołdry…
Znowu spróbował zedrzeć swoje fałszywe wąsy i znowu nic mu nie wyszło — tylko łzy poleciały z oczu. Na sen to już nie wyglądało, na majaczenie — tym bardziej. Wyglądało na absurdalną sztukę, jaką zawsze chciał napisać. Zaraz otworzą się drzwi i wejdzie średniowieczny rycerz w walonkach i kaloszach… Wszystko było do takiego stopnia bez sensu, że nawet strach gdzieś wyparował. „Nie ma strachu, bo to absurd”…
Chociaż nie, strach został. Po prostu nie obudził się do końca.
Na razie był jeszcze tam — w baraku z rozwieszoną mokrą bielizną, gdzie zrozumiał coś straszniejszego, niż absurd życia.
— Która godzina?
— Piąta czterdzieści dwie.
— Kronid powinien być lada chwila.
— Nie „lada chwila”, tylko za godzinę. I nie ma co na niego liczyć. Namierzą go i nie wpuszczą, a jak się będzie starał przebić.— zniszczą…
Obydwaj mówili szybko i rzeczowo, rozumiejąc się w pół słowa i nagle zrozumiał, że chociaż nie rozmawiali, ale już pojęli swoją sytuację. Nic o niej nie wiedząc. Nic nie rozumiejąc. Nie wyjaśniając i nawet nie próbując wyjaśnić. Intuicyjnie. Jak zaszczute zwierzęta. Było jasne: sprawy stoją kiepsko; trzeba wydostać się stąd natychmiast; na siłę; tak po prostu nie wypuszczaj nie ma co liczyć na Kronida…
— Co z Michaelem?
— Nie wiem. Nie udało mi się tam dostać. Tutaj wszędzie są patrole, jak w bazie wojskowej. Trzeba stąd zwiewać, Stasie Zinowiewiczu. Jak pan się czuje?
— Przeciętnie — odpowiedział, wsłuchując się w brzęczenie w skroniach… i w prawym uchu… i w łomotanie nadmiernie pobudzonego serca… i w mdłości, które nadchodziły po każdym wysiłku… Potem spuścił nogi z łóżka. Łóżko było wysokie, nogi nie sięgały podłogi. Od razu zobaczył, że jest ubrany we flanelowe kalesony… gacie brudnofioletowego koloru. Rozporek bez guzików. Koszula z tasiemkami przy kołnierzu. Szara. Ale czysta. I brudnofioletowa kurtka od piżamy na oparciu łóżka.
— Ch-cholera. Odzieją pójdą w takim ubraniu? Gdzie są moje rzeczy, nie wiesz?
Iwan odpowiedział — wolno, jakby dobierając słowa: — Wiem, gdzie są pana rzeczy. Ale teraz nie mogę się tam dostać. Szukają mnie. Lepiej, żebym się nie pokazywał.
— Coś narozrabiałeś?
— Tak. Szukają mnie. Spadamy, Stasie Zinowiewiczu. Po cichu. W przeciwnym kierunku. Tam, gdzie mnie nie szukają.
Patrzył na Iwana, walcząc z chęcią przesłuchania go i to natychmiast. Iwan był ubrany, nie wiadomo dlaczego, w kombinezon koloru jesiennego liścia. Na czubku głowy miał desantowy malinowy beret. Prawy policzek był odrapany, z głębokiego rozcięcia na grzbiecie dłoni sączyła się krew…
Zobaczył nagle, że ma na nogach kapcie. Czarne, bez pięt.
Porządnie zdeptane. Okazało się, że leżał pod kołdrą w kapciach…
Absurd narastał. Absurd gonił absurd. Było kilka wariantów: jak wszystko wytłumaczyć i co robić dalej. Żaden z nich nie był przydatny. Każdy z nich groził teraz niebezpieczną stratą czasu. Nie wolno nic wyjaśniać, kiedy jest się w okrążeniu. Nie wolno stawiać warunków, kiedy trzymają cię w szachu. Ten zwariowany generał na pewno jest gotów pójść na całość. Nie będzie nic wyjaśniał — za późno… Iwana załatwią z automatu (jest zbyt sprytny), a mnie nafaszerują chemią — po uważaniu. I koniec wyjaśnień.. Trzeba stąd uciekać, a potem dopiero stawiać warunki albo zadawać pytania. Ale problem w tym, że i generał też dobrze o tym wie.
— Wiesz, jak stąd wyjść?
— Tak.
— Skąd?
— Nie traciłem czasu.
— Nie umiem być niewidzialny. Żaden ze mnie nindżja.
— Nie będzie pan musiał. Pan jest chory. Idzie sobie do toalety.
— A jeżeli kogoś spotkam?
— Niech pan sobie idzie dalej, ja go zagadam.
Wziął głęboki wdech przed zbliżającym się wysiłkiem i, zatrzymując powietrze, zszedł z łóżka. Nogi jakoś trzymały. Przestało brzęczeć w uszach, tylko serce nadal łomotało i podskakiwało, jak źle wyregulowany mechanizm.
Iwan podstawił ramię i zgrabnie objął go w pasie. Pachniał koszarami. To był obcy zapach, wzięty jak trofeum.
— Iwanindżja — powiedział do niego czule. — Porządnie żeśmy się tutaj wkopali. Czy przynajmniej rozumiesz, co się dzieje?
— Ni cholery nie rozumiem — powiedział Iwan. Powoli, starając się iść w nogę, ruszyli do wyjścia. — Ale czuję, że to paskudne miejsce. Widział pan Dinarę Aleksiejewnę? W tym tłumie?.. Zauważył pan?
Nie odpowiedział. Znowu zaczęło go mdlić na to wspomnienienie… Jak oni płakali! Jak się kochali i jak się bali siebie stracić! I tracili. Wciąż tracili. Wszyscy byli jednorazowego użytku…
— To nic — powiedział Iwan, nie czekając na odpowiedź. Uciekniemy od nich, to panu gwarantuję. A potem już pan zrobi z nimi porządek…
Optymizm, pomyślał, cierpliwie poruszając nogami. Główna i jedyna broń pokonanych.
— Oni tutaj robią kiełbasę z ludzkiego mięsa — powiedział na głos. — Nie wypuszczą nas. Powiedzmy, że już zginęliśmy.
Wiesz, jak zginęliśmy? My z tobą..iż Michaelem, oczywiście, i z Kostią… trafiliśmy w zasadzkę złodzieja Gieszki Wakulina i w tej zasadzce zginęliśmy jak bohaterowie…
— Przecież pan im wszystkim łby rozwali. W ostateczności.
— Wierzysz w to? Przestań. To wszystko bzdury. Po prostu mam szczęście. Które, prędzej czy później, się kończy…
Już byli przy wyjściu. Iwan odsunął się i, robiąc ostrzegawczy gest, zniknął.
Oparł się o ścianę, ale potem zauważył, że nogi trzymają całkiem pewnie — można stać, można iść, a jeżeli będzie trzeba, można i biec. Truchtem.
Читать дальше