Jednak milczeć też nie można — za dużo nieporozumień i podejrzeń zdążyło się nazbierać w ciągu tych kilku koszmarnych minut..
— Gdzie jest reszta? — zapytał ostro. Domyślał się, że jeżeli siedzi przed nim „rezerwa trzy”„, to przecież muszą być, albo prawdopodobnie mogą być „rezerwa dwa”, jeden” i, być może, „cztery”.
— Ależ tutaj… — powiedział zdumiony generał. — W rekreacji, jak trzeba…
— Niech pan prowadzi.
— Ale… e-e-e… po co?
— Niech pan prowadzi, powiedziałem!
Mimochodem zauważył, że idiota z niebieską twarzą znowu trzyma Wikonta za rękę, a tamten chwycił go za brudno-niebieskie palce (palce zmarłego) zwyczajnie i z zaufaniem, jakby tak powinno być, jakby zawsze tak było. Zazdrość i obrzydzenie ukłuły w serce, chwyciły za gardło, na moment zrobiło mu się niedobrze, ale od razu o wszystkim zapomniał, bo poczucie niebezpieczeństwa, idące od bezmyślnie poruszającego ustami generała, znowu zwyciężyło. Stało się silniejsze od wszystkiego.
Generał cały czas nie mógł odważyć się i przyjąć tego, co było oczywiste: najbliższy przyjaciel ubóstwianego naczelnika, drugi Człowiek na Świecie, prawie Prezydent — nic nie rozumie, nic a nic o tych sprawach nie wie, a to znaczy — że nie jest dopuszczony! Przyjąć tę prawdę, wpuścić j ą do świadomości, realizować — oznaczało dla generała zwalić na siebie tak ciężką odpowiedzialność, bał się nawet o tym pomyśleć. Tutaj zaczynały się dobrze przewidziane regulaminem i instrukcją, dobrze opracowane i zgrabne łańcuszki działań i środków, ostrych i niedwuznacznych, ale za bardzo niedwuznacznych i nieodwracalnie ostrych.
Obrazy, powstające w oczach generała, były za bardzo energiczne i za bardzo sprzeczne, żeby można je było natychmiast zrealizować. Miały na sobie straszne piętno rutynowej nieodwracalności.
Jeżeli już zaczęła się ich realizacja, nie pozwalały wrócić do punktu wyjścia. Zacząć oznaczało: iść do końca, wóz albo przewóz, raz kozie śmierć. Ale to było myślenie wiercącego się nie na swoim miejscu pułkownika. Albo nawet podpułkownika. Awanturnika. Szachraja… A generał był człowiekiem poważnym. Był osłem.
A tutaj jeszcze: — Proszę pokazać drogę! — podniósł zmieniony gniewem głos pan Prezydent.
Nie widział innego wyjścia, poza atakiem, był gotów nawet chwycić generała za klapy i wstrząsnąć nim jak szczeniakiem, ale czuł, że to byłaby już przesada. Nie wolno przesadzać. Włączył się w jakąś szaloną grę, w której nie rozumiał ani celu, ani reguł, ale wiedział, że w żadnym przypadku nie wolno przesadzić, trzeba odgrywać przed zbaraniałym generałem wielkiego, gderliwego, ze wszystkiego na świecie niezadowolonego dygnitarza, jakim, niestety, nie był i nawet nie mógł być, ale na jakiego wyglądał (nie było tu żadnej wątpliwości) w oczach tego operetkowego wojskowego, głupiego, zadowolonego z siebie, służalczego, ale diabelsko przy tym niebezpiecznego… mógł zrobić coś strasznego, przy czym bardzo dobrze… przecież z jakiegoś powodu trzyma go Wikont przy sobie… Być może za umiejętność rozkazywania, kiedy przychodziła pora postawić kogoś pod ścianę?…
Generał rzucił się w stronę drzwi. Widocznie nie potrafił do końca zrozumieć sytuacji — za bardzo niebezpiecznej i za bardzo niewiarygodnej, żeby ją szybko zrozumieć — i na razie nadal kierował się swoim wojskowym instynktem: podporządkowywać się i wypełniać.
Zatrzymał się w drzwiach i popatrzył przez ramię. Coś go do tego zmusiło. Jakieś przeczucie? Potrzeba rzucenia po raz ostatni pożegnalnego spojrzenia? Czy po prostu niejasna nadzieja, że Wikont otworzy oczy i spojrzy gniewnie, i jest już gotów wstać ze swoimi zwykłymi słowami: „No, znowu! Po cholerę? Gdzie są moje gacie?!” Ale Wikont cały czas był nie tutaj. Masywny, trochę skrzywiony, nieruchomy kształt zasłaniał go prawie całkowicie, ale widać było jego twarz — obrzydliwą, szczupłą, starą twarz spokojnie śpiącego starego człowieka, któremu było już wszystko jedno.
… Do domu, pomyślał, poddając się nagle ogarniającemu go porywowi paniki. Wszystko już tutaj załatwione… nie jestem potrzebny, trzeba spadać… Dlaczego muszę się w to wszystko wtrącać? „O, mój sobowtórze! Mój obrazie ponury! — ryczał zdławiony nieludzki głos w jego w głowie. — Dlaczego zmartwychwstajesz znów?”
Nogi same niosły go za gorliwie pędzącym generałem. Iwan, ze spojrzeniem drapieżnika, zupełnie pozbawiony smutnej obojętności, cicho biegł obok, błyskając spode łba oczami, które teraz stały się jak u pająka — małe i błyszczące. Nieludzki głos ryczał coraz mocniej, robił się coraz straszniejszy, nadchodził, zbliżał się niewyraźny rytmiczny hałas…
A do nich cały czas dołączali nowi, pojawiający się znikąd milczący ludzie, mężczyźni i kobiety, poważni, bardzo zdecydowani — w granatowych kitlach, w białych kitlach, w maskujących uniformach i po prostu w marynarkach i krawatach. Było już z osiem osób, kiedy generał Małnycz, nie zatrzymując się ani na chwilę, nagle wszedł prosto w kremową ścianę, w niespodziewanie (jak wszystko tutaj) pojawiające się drzwi; szkwał dźwięków ryknął i spadł na nich, i w twarz uderzyło ciepłe, parne powietrze, jakie cię wita, kiedy wychodzisz na schodki samolotu na lotnisku Soczi-Adler, i od razu zapachniało — mocno, dziwnie, nie na miejscu — gotowaną cebulą! I znalazł się w tej sali, pod samym jej sklepieniem, na galerii, przy barierce, w półmroku, i na dole zobaczył ich.
Byli na dole. Wielu. Najpierw wydawało się, że są ich setki, ale tak naprawdę było dwudziestu, trzydziestu. Ubrani we flanelowe, na pierwszy rzut oka brudne, szpitalne piżamy — szaro-brązowe, brudno-liliowe, różowo-białawe. Większość chodziła w kółko. Ręce za plecami, jak więźniowie na podwórku… trzymali się za rękę jak przedszkolaki na spacerze… solidnie i płynnie gestykulując przy statecznej rozmowie, jak widzowie teatrami podczas przerwy („…Dlaczego zmartwychwstajesz znów, co ja przeżyłem tutaj kiedyś? Miłość moją, cierpienia moje?”). Byli wśród nich i dawniejsi, dawno zapomniani, czarno-granatowi (zapomniani, schowam na zawsze do zakurzonych schowków, jak niepotrzebne meble), ale większość wyglądała jak normalni ludzie, tylko bardzo bladzi, nawet trochę niebiescy, albo szarzy jak myszy. Chorzy. Niezdrowi ludzie. Bez powietrza, bez słońca, bez życia.
To wszystko byli idioci. Senni, tępi, ze skamieniałymi twarzami.
Byli blisko, o krok, zwłaszcza ci, którzy przechodzili pod galerią. Poznawał ich. Nie od razu, nie wszystkich, za każdym razem umierając ze strachu i z obrzydzenia, z trudem tłumiąc narastające mdłości, poznawał: Wikonta… siebie… obecnego premiera… obecnego pracownika bezpieki… znowu siebie… znowu Wikonta…
Wikont był w trzech egzemplarzach, wszystkie — różne, jeden — starszy, około sześćdziesięciu lat, inni — zupełnie młodzi (pięćdziesiąty czwarty, kołchoz imienia Tojowo Antikajnena, budowa komsomolska, chlew, błoto, deszcz… pijaństwo, święto listopadowe… pijany Wikont stara się wyjść przez piec… jakieś baby, które trzeba lać ze straszną siłą… pijany, nieprzytomny Saszka: „Nie chce się, chłopaki, ale trzeba…!”) On sam był powielony — trzy razy. I było dwóch prezydentów, których poznał z trudem i nie od razu — byli młodsi od obecnego mniej więcej o dwadzieścia lat — poznał ich po zdjęciach z dossier… I była małżonka prezydenta — z tego samego dossier…
rasowa holenderska krowa ze szlachetnym i wymionami… I najgłówniejszy rosyjski faszysta z opatrunkiem na oku… i najgłówniejszy Kabardyńczyk-Bałkar… (od razu przypomniał sobie, że pół roku temu faszyście przebili głowę na wiecu, ale oko dało się uratować!)…A potem zobaczył Dinarę. I o wszystkim zapomniał.
Читать дальше