(Po co nazwał Michaela majorem? Michael nawet nigdy nie był w wojsku. Ale nazwałby go i pułkownikiem, gdyby Michael był chociaż trochę podobny do zawodowego wojskowego. Instynktem starego lisa odczuwał, że tu pasuje właśnie armia…
Ale Michael w najlepszym wypadku mógłby być tylko sierżantem. Sierżantem oddziału specjalnego. Specoddziału…) — Dlaczego do samochodów? — od razu zareagował generał Małnycz. — Panom oficerom będzie znacznie wygodniej tutaj.
A poza tym, wie pan, Stanisławie Zinowiewiczu, mamy tutaj pewien porządek… Nie warto go łamać… A sztab możemy zawiadomić od razu, natychmiast pana zaprowadzę, żeby pan mógł się połączyć…
— Świetnie, generale! Dziękuję panu.
(W kremowym, matowym, przytulnie oświetlonym ukrytymi lampami pomieszczeniu było troje drzwi i koło każdych stał podoficer z drewnianą twarzą i rozpiętą kaburą w stanie gotowości. W tym cichym klasztorze mieli swój regulamin, który potrafili mu narzucić — niezłomnie i bezwzględnie).
Rzut oka na Michaela. (Ten — w porządku, nie zawiedzie).
Rzut oka na Kostię. (Marna sprawa, nic nie rozumie, za dużo pali, żeby kapować szybko i jasno, „rozpusta i nikotyna”). Rzut oka na Iwana. (Całkowita beztroska. Strach na to patrzeć. Biedny, biedny generał Małnycz…)…Źle. Złe jest tutaj. I pachnie czymś ohydnym. Co z Wikontem? Czemu nic nie mówi, gęba gnidzia?
— … Z łącznością się nie spieszy, generale. Chcę widzieć Wiktora Grigoriewicza.
— Oczywiście! Ale zapewniam z radością: jest w całkowitym porządku! Może pan być zupełnie spokojny…
— Mimo to.
— Oczywiście. Rozumiem pana. Sam się namartwiłem. Nie uwierzy pan, przez całą noc, jak przeklęty… Przepraszam pana (to — do Iwana). Przecież prosiłem, żeby zostać…
— Generale — powiedział stanowczo pan Prezydent. — To mój osobisty ochroniarz. Musi mi towarzyszyć. Nawet do kibla.
Zapanowała dramatyczna cisza. Generał Małnycz z wysiłkiem walczył z instrukcją. Z regulaminem klasztoru. A być może — prościej, prościej! — z obawą przed jakimiś niewiadomymi komplikacjami? To było niezrozumiałe. Tutaj wszystko było niezrozumiałe.
Panowały tu porządki rodem ze specjalnego więzienia, a nie żadnego instytutu, choćby i nawet zamkniętego. Porządki domu dla chorych na „powolną schizofrenię”. Dlatego było tutaj tak nieprzyjemnie i ohydnie, pomimo kremowych paneli, aksamitnych wygodnych kanap i porządnych kopii obrazu Ruś pierwotna, który powieszono fachowo i na właściwym miejscu. Więzienie.
— Cenie, pana poczucie humoru, panie Krasnogorow — powiedział wreszcie generał, uśmiechając się z oczywistym wysiłkiem. — Jednakże do środka, przepraszam, do kibla nawet jemu…
— No, generale — powiedział pan Prezydent, teraz już łagodnie. — Przecież nie idziemy do kibla?
— Che-che… Jednak musi się pan zgodzić…
— Bezwarunkowo. Zgadzam się! Dwóch opinii tutaj być nie może. Pan jest gospodarzem, ja tylko gościem…
— Tak. Ale z drugiej strony… Pewne reguły…
— Przy czym gość jest zaproszony, prawda? Czy ja się mylę?
— Oczywiście, oczywiście, chociaż zgodzi się pan, że regulaminy napisane sanie przez nas, a dla nas… che-che…
— Podstawowe pytanie filozofii: człowiek dla regulaminu, czy regulamin dla człowieka?
— No właśnie, no właśnie… Ale my jesteśmy wojskowymi, bez względu na naszą zupełnie pokojową działalność, regulamin dla nas, przepraszam, ważniejszy jest od konstytucji…
Rozmawiając w ten sposób, fałszywie i na siłę, przeszli z westybulu (obok nieprzyjemnie skamieniałego podoficera) w głąb chronionego rejonu, do długiego kremowego korytarza, pustego, sterylnie czystego, nagiego i pachnącego szpitalem (waleriana, lizol, przypalona kasza), a potem przez drzwi, które nagle pojawiły się w gładkiej ścianie — do drugiego kremowego korytarza, którego nie można było odróżnić od pierwszego, i Wanieczka, którego nie było słychać, a nawet, można powiedzieć, widać (jak przystoi prawdziwemu nindżji), szedł w stosownej odległości ze smutną twarzą konfidenta i rezydenta, a w trzecim korytarzu nagle pojawił się przed nimi i cicho dołączył do nich jakiś człowiek, długi i z długą twarzą, w granatowym kitlu chirurga, nałożonym na odwrót, przedstawiony bez żadnych formalności jako „doktor Bur-mur-mur-szyn”, ale spod kitla widać mu było spodnie z lampasami pułkownika…
Wszystko było źle, źle, niespokojnie i fałszywie. Wanieczka.zabezpieczał tyły, ale niebezpieczeństwo groziło nie z tyłu, a nie wiadomo skąd… sztuczna gadanina generała… wyraźne niezadowolenie w żółtych oczach długiego doktora… i ten dziwny szum, na granicy słyszalności, jak dzwon w uszach — czy to były tańce gdzieś za trzema ścianami, czy to pracowała maszynownia, czy to dum statystów na jakiejś ponurej szalonej scenie grał, pokrzykując czasami: „O czym rozmawiać, kiedy nie ma o czym rozmawiać”… I nagle zrozumiał, dlaczego generał Małnycz, który jest człowiekiem raczej małomównym i wcale nie światowym, nieprzerwanie gada, i to jakieś bzdury: generał był skrajnie zdenerwowany i spięty, i widocznie starał się jakoś zagłuszyć ten jednobarwny, ale oczywisty szum (w ten sposób domownicy, przyjmując ważnego gościa, starają się zagłuszyć straszne mruczenie rodzinnego debila z sąsiedniego pokoiku).
— A gdzie obiecana pomoc, generale? — zapytał, żeby przerwać ten sztuczny i nienaturalny potok słów.
— Jaka pomoc? — Generał świetnie zrozumiał, o jaką pomoc pyta go Gospodarz i był wyraźnie zmieszany, nie znajdując odpowiedzi i nie wiedząc, co powiedzieć.
— Przecież obiecał pan wysłać po nas BTR. Na szczęście, wszystko dobrze się skończyło…
— Tak… BTR… Oczywiście. Ale proszę sobie wyobrazić…
— Dyscyplinka — odezwał się nagle doktor z długą twarzą i wpił się żółtymi, okrągłymi, kocimi oczami w Gospodarza. Oczami nieobliczalnego kota z wysypiska śmieci — wojownika i złodzieja.
— Tak? — uprzejmie powiedział Gospodarz.
— Dyscyplinka mamy do chrzanu, panie Krasnogorow. Jakie tam BTR-y. Urządzenia do grzania wody działają i za to dziękujemy.
Gospodarz stwierdził, że koniecznie trzeba uważnie popatrzeć na niego i oznajmił (z niewyczerpanego repertuaru Kuźmy Iwanycza): — „Dowódca batalionu nie chodzi na piechotę — bierze ze sobą BTR albo zastępcę KA-owca”.
— No właśnie — z gotowością powiedział śmietnikowy kot, który najwyraźniej nic nie zrozumiał, a generał Małnycz szybko zaproponował: „Tędy, proszę” — i wyciągnął białą, zadbaną dłoń w stronę otwartych drzwi windy. Cichy Wanieczka w ogóle nic nie powiedział, ale niezauważalnym ruchem prześlizgnął się między nimi i znalazł się pierwszy w nieznanym zamkniętym pomieszczeniu.
W windzie pachniało już nie szpitalem, a koszarami. Kozakami. Smarem karabinowym. Totalną beznadzieją powszechnego obowiązku służby wojskowej.
Wszyscy milczeli. Walczył z ogarniającą go nagle klaustrofobią i przez zmrużone oczy obserwował generała. W istocie, był to zupełnie mu nie znany i niezbyt przyjemny człowiek. Spotykali się kilka razy. Rozmawiali o medycynie. Wikont poniewierał nim jak sługusem. Uważał za osła i żołdaka. Ale z niewiadomych przyczyn nadal trzymał go przy sobie. Dla dobra sprawy. Wikont zawsze był wielkim i bezwzględnym zwolennikiem Dobra Sprawy…
Generał Małnycz na jakiś czas przestał mówić, ale jego wargi nadal poruszały się, a spojrzenie stało się szklane. Był — daleko stąd. Jakby ogłosił dla siebie przerwę i teraz odpoczywał, albo wymyślał tekst drugiej części przedstawienia. Doktor z długą twarzą sapał włochatym nosem. Mocno i strasznie śmierdział tytoniem. Wanieczka stał obojętny. Ciekawie, co Wanieczka myśli o sytuacji?
Читать дальше