Generał zaczerwienił się, ale powstrzymał od awantury i, przytrzymując drzwi, znowu zaprosił Gospodarza do środka, teraz już bez żadnych słów, a tylko kiwnięciem głowy i ruchem swoich kosmatych brwi.
Wszedł i od razu zobaczył Wikonta.
Wikont spał-maleńki, wyschnięty staruszek, liliput, pomarszczony nieszczęsny karzełek, łysy, brzydki, żałosny. Pomyślał: nie wolno nie widywać się tak długo. Zabijamy w sobie miłość. Nie mogę kochać tego staruszka, nie znam go…
To nieprawda. Nagle poczuł, że płacze. Znał tego człowieka.
Kochał go i żałował, i chciałby umrzeć za niego, jakby znowu mieli dwadzieścia lat. Do diabła, do diabła, rozkleiłem się, co za bzdury, przecież wszystko w porządku: żyje, śpi, sapie sobie w dwie szczelinki… Wstydził się wytrzeć łzy i dlatego źle widział, w ogóle źle widział w chwilach wzruszenia, ruszył do Wikonta prawie na oślep, tam ktoś siedział przy łóżku, ktoś duży, w brudno-niebieskim flanelowym szlafroku, ominął ten szlafrok, stanął nad Wikontem, poczuł krzesło koło swoich nóg i z ulgą usiadł, odruchowo szukając na kocu bezsilnej okaleczonej raki.
Okazało się — to dziwne! — że były tam jeszcze czyjeś palce.
Odrzucił je z poirytowaniem, zawładnął palcami-haczykami i, kiedy one, nieoczekiwanie gorące i silne, zacisnęły się mocno go chwytając, jak łapka kurczątka, wpiły się, szukając życia i obrony, dopiero wtedy poczuł się na miejscu i, już nie wstydząc się, wolną ręką otarł sobie oczy. Wszystko było jak trzeba. Wszyscy zajęli swoje miejsca i robili swoje. Jeszcze jeden krąg się zamknął i teraz już wiadomo, że — będzie dobrze. Teraz — będzie dobrze.
Popatrzył na tego, który siedział obok i nagle poczuł niepokój, najpierw niewyraźny, potem — ostry jak nagły ból w kiszkach. Duży chłopak o spadzistych ramionach. Młody. Do bólu znajomy. Bardzo blada, nawet trochę niebieska (jak fajans) twarz, senna, zmęczona, pozbawiona wyrazu twarz… gorzej: twarz debila… i cały wyraz jego pochylonej zwiędłej postaci i zwiędłej ręki, leżącej na kocu tam, gdzie ją odepchnął z poirytowaniem… pół otwarte usta z dużymi wargami… oczy bez wyrazu… Młody idiota siedział przed nim, a on znał tego idiotę. Widział go setki razy. Chociaż chyba dawno. Zaraz go poznam, pomyślał — nie wiadomo dlaczego ze strachem. Zaraz. Oj, lepiej go nie poznawać. Niech go diabli.
Co mnie obchodzi… Za późno. Poznałem. Boże.
Staś Krasnogorow siedział przed nim na krześle, zwiędły i bezmózgi. Młody, bardzo młody, dwudziestoletni Staś Krasnogorow, sportsmen, przystojniak… „przystojny i zdrowy, i już na pewno nie Żyd…” Ten człowiek, który zniknął na zawsze, nie wiadomo dlaczego znalazł się tutaj i znowu istniał, i był ohydny i straszny. Był idiotą, beznadziejnym i nieszczęsnym idiotą…
Wstał, wściekły. Zrozumiał. Stało się. Wszystko. Ohyda, która — dzisiaj, tutaj, koniecznie — musiała się stać, stała się. I trzeba było pilnie coś robić i nie było żadnej możliwości, żeby zrozumieć, co trzeba robić i jak.
Co to znaczy? — zapytał. Nie usłyszał swojego głosu. I nie usłyszał, co mówi do niego generał Małnycz, zauważył tylko, że generał zrobił się niewiarygodnie, nienaturalnie ożywiony, był dumny i cały się świecił. Wydarzyło się tutaj coś wyjątkowego.
Kiedy leciał tutaj przez wszystkie przeszkody, stało się coś epokowego. Wielkie odkrycie. Zwycięstwo. Fantasmagoria i fajerwerk.
— Do diabła! — powiedział głośno, na całe gardło, ze wszystkich sił, starając się wzbudzić strach i przerwać bałagan. — Koniec z tym bałaganem! Jak mam to wszystko rozumieć?
Generał zamilkł na kilka sekund, na jego twarzy pojawiło się zmieszanie, ale nie przestała błyszczeć. Zwycięstwo było zbyt wielkie i całkowite i radość zwycięzcy trudno było zakłócić.
— Jak rozumieć? To czysty przypadek! Jeżeli pan woli, efekt rozpaczy. Go miałem robić? Umarł. Całkiem. Najpierw zapaść, potem śmierć… I przypomniałem sobie, jak sam mówił: jeśli nie pomaga lekarz, wołajcie szamana!
— Jakiego szamana? Co tu ma do rzeczy szaman? Nie o to pana pytam.
— No, „szaman” to po prostu… alegoria… Oczywiście, nie było żadnego szamana. Potem nagle pomyślałem… jakby mnie olśniło: przecież to pełna identyczność genotypu! I nie tylko genotypu, ale również i fenotypu, chromosomy… Przecież cała istota pomysłu na tym właśnie polegała: przedstawić pełną identyczność…
Słuchał go i nie słyszał. Patrzył na nabrzmiałą, młodą, senną, blado-niebieską, chorą twarz, bez kropli krwi, w mętnie-bezmyślne oczy człowieka, który nie spał przez całą noc, a być może przez kilka nocy. Ten człowiek nie widział go, nie zauważał, a być może, nawet nie podejrzewał jego obecności. Może był po prostu zmęczony, śmiertelnie zmęczony, wykończył się, wysechł, wymęczył i teraz w ogóle nic nie widzi i nie kontaktuje. Młody, silny, ale śmiertelnie wykończony człowiek. „Przystojny, ale zwiędły”…
To był idiota.
Dwudziestoletni Staś Krasnogorow był kiedyś głupi — tak, zadowolony z siebie i fanatyczny do idiotyzmu — tak. Ale był normalnym komsomolcem początku lat pięćdziesiątych, optymistą i stalinistą, jednym z setek tysięcy. Był w normie. A ten to idiota… Debil. Imbecyl. Kretyn. „Klinika”… Po co? Skąd się wziął tutaj? Kto to?
— Kto to?! — ryknął wreszcie do generała. — Niech pan się zamknie i odpowiada na pytanie!
Ale generał Małnycz nie mógł zrozumieć, na jakie konkretnie pytanie ma odpowiadać. Wyglądał na zagubionego i zakłopotanego. I był obrażony. Wszystko działo się nie tak, jak myślał. Jakieś jego tytaniczne starania szły na mamę. Jakieś mityczne czyny były odrzucane, nie tylko nie docenione, ale w ogóle bez żadnych uwag. Generał Małnycz nagle znalazł siew świecie bredni i koszmaru, przy czym w chwili najwyższego swojego tryumfu, akurat w chwili, kiedy oczekiwał krwią i potem zapracowanej łaski kierownictwa, nagrody, zapracowanej krwią i potem swoim, i awansu…
Wszystkie te uczucia można było wyraźnie odczytać na szerokiej twarzy, która nagle stała się płaczliwa i odęta, zgadywał to wszystko, z łatwością rozszyfrowywał i rozumiał tak wyraźnie, jakby generał skarżył mu się głośno lub na piśmie. Ale nic więcej, oprócz tego nie rozumiał nic. Wychodziło jakieś ogromne nieporozumienie. Jakiś ogromny misunderstanding. Wzajemne niezrozumienie. Zderzenie niejasności… I nagle znowu usłyszał na granicy świadomości hałas, i nagle pochwycił rytm, melodię, i mocny zdławiony ryk Szalapina też nagle uchwycił w tym hałasie: „…Jest mi strasznie. Spotykam jego wzrok! W promieniach księżyca… poznaję… sam siebie!”
— Nie rozumiem… — mamrotał tymczasem generał Małnycz.
— Wydawało mi się, że pan się zgodzi… Wydawało mi się, że można w tej sytuacji… A-a! — jego twarz na moment rozjaśniła siew uśmiechu, domyślił się. — Pan go jeszcze nie widział? Wcześniej? Przecież nie widział pan? No tak, oczywiście! A ja nie mogę zrozumieć… To jest „rezerwa trzy”, Stanisławie Zinowiewiczu.
Ostatnia inkubacja! Wiktor Grigoriewicz uważał, że trzeba zwracać szczególną uwagę właśnie na wiek osiemnaście — dwadzieścia pięć… Optimum! Maksimum labilności i minimum… e-e-e… żużlu…
Nic nie rozumiał. Jaka rezerwa? Jaki żużel? Ale nagle zrozumiał coś innego i, chyba, najistotniejszego: generał uważa, że musiał to wszystko rozumieć. Mówią mu o czymś dla niego znanym, wiele razy przedyskutowanym i nawet aprobowanym przez niego… I znowu poczuł niewyraźnie nadchodzące niebezpieczeństwo, przy czym też żadnej mistyfikacji, absurdu, Kafki: zbliżało, się zwykłe, fizyczne, wojskowo-policyjne niebezpieczeństwo, kiedy mogą chwycić za mordę, uderzyć butem w krocze i postawić pod ścianą. Tutaj. Nie wychodząc na zewnątrz. Bez sądu i śledztwa… Nie wolno, kategorycznie i w żadnym wypadku nie wolno przyznawać się do niezrozumienia tego, co do niego mówili i w ogóle tego, co się dzieje! Można było zadawać pytania, ale każde pytanie stawało się miną i groziło urwaniem ręki, szczęki, języka. Każde pytanie mogło teraz skończyć się kulą w łeb.
Читать дальше