Oczywiście, trzeba było ich zabronić. Jeszcze wczoraj. Póki nie jest za późno. Póki jesteśmy cali w naszych domach. Póki jeszcze nie zainteresowaliśmy ich tak naprawdę. Póki jeszcze do nich nie dotarło, że świeże, którego tak nie lubią, bardzo łatwo przerobić w zepsute, które uwielbiają…
Basker cały czas patrzył na nich żarzącymi się oczami — z pogardą i obojętnie, a gdzieś tam, na skraju szalonego świata, krzyczał ze wszystkich sił Iwan Susanin: nie trzeba… Gospodarzu…
Straszna sprawa, przecież… Po dobremu trzeba się rozejść, po dobremu! I nagle megafonowy głos wymówił znikąd: — Gospodarzu, jeżeli tu jesteś, przynajmniej daj znać. Czemu milczysz?
Powoli, jak w wodzie, wyciągnął rękę i włączył urządzenie głośno mówiące.
— Jestem tutaj — powiedział.
— Proszę, jest tutaj — powiedział zgryźliwie głos. — A po co tu jesteś? Czego od nas chcesz?
— Niczego.
— No to po co przyjechałeś? Masz zamiar prowadzić wśród nas agitację przedwyborczą? No, to marna sprawa.
— Nie. Nie przyjechałem do was. Jadę do instytutu.
— Po co?
Wszystko mam ci wytłumaczyć, pomyślał. Wszystko opowiedzieć… Basker też słuchał uważnie. Podszedł bardzo blisko i nagle opuścił łeb, oparł kosmatą brodę o maskę, nie odrywając swoich strasznych oczu ani na sekundę. Na kogo patrzył? I co właściwie widział, co mógł zobaczyć przez szybę fotochromową?
— Ej, Gospodarzu? Czemu zamilkłeś? Czyżbyś chciał skłamać? A o tobie w gazetach piszą, że, niby, nigdy nie kłamiesz.
— Tam jest mój przyjaciel. Umiera. Mogę go uratować.
Nagle zrozumiał, nagle i intuicyjnie, że teraz można i trzeba mówić wszystko, co tylko się zechce. Nie zastanawiając się i nie kalkulując. Że słowa teraz o niczym nie decydują. Decyduje coś innego… Właściwie, wszystko już było wiadome — jeszcze przed rozpoczęciem rozmowy. Zaraz pojedziemy dalej…
— Nieźle to sobie wymyśliłeś. Jesteś lekarzem?
— Nie. Ale umiem go wyciągać. Stamtąd, tutaj.
— Jesteś uzdrawiaczem?
— Tak, chyba tak.
— Mnie tutaj egzema wymęczyła — powiedział głos z uśmieszkiem. — Nie pomożesz?
— Nie. Umiem pomagać tylko jednemu człowiekowi.
— Ha. To po co w takim razie na prezydenta startujesz? Tam przecież trzeba milionom pomagać…
Nie odpowiedział. Patrzył w czerwone oczy zwierzęcia i starał się odrzucić nagłą myśl, że to on mówi, basker, a nie żaden Grób Uljanycz. Nie ma żadnego Groba Uljanycza z megafonem — siedzi Zwierzę i rozmawia żelaznym, szeleszczącym głosem, z kpiną i obojętnie, złośliwie — tylko wilgotne krzywe wargi słabo się poruszają…
— Milczysz? A jeżeli cię wybiorą? Co wtedy zrobisz, Uczciwy Stasiku? Dalej będziesz podnosić podatki?
— Nie wiem. Być może.
— A co będzie z cenami na zboże? A z baskerami co zrobisz?
Zabronisz?
— Na razie nie wiem. To wszystko drobiazgi, Gerbie Uljanowiczu. Będę szukał optymalnego wyjścia.
— A co z urzędnikami? Też optymalnie?
— Powyrzucam do diabła. Lubię ich nie bardziej niż pan.
— Raczej oni cię powyrzucają… Chociaż, ty masz siłę! Nie można cię chyba wyrzucić… Co to, tak a propos, za siła, panie Krasnogorow? Proszę wytłumaczyć prostemu człowiekowi.
— Los — powiedział, patrząc w żarzące się oczy zwierzęcia.
— Przeznaczenie. Fatum. Los.
— Nie rozumiem. Proszę jaśniej.
— Panie Wakulin — powiedział. — Przepraszam, ale może innym razem to omówimy? Spieszę się.
Głos milczał chwilę, a potem odezwał się, rozciągając słowa: — Co-o-o za cha-a-am, jednak… Coś mi się nie podobasz, Gospodarzu!
— Nawzajem, Grobie Uljanycz.
Zaraz pojedziemy, pomyślał znowu. Już. Zaraz. Jeszcze tylko kilka zdań i pojedziemy…
— A szkoda. Dawno chciałem z tobąporozmawiać. Dawno…
Ale spieszysz się, jak się okazuje…
Znowu przemilczał. Nie mógł pozbyć się poczucia, że rozmawia ze zwierzęciem, a nie z człowiekiem. Diabełstwo. Zawracanie głowy. A oczy czerwieniły się jak ogień, który jakoś nie mógł się zdecydować: czy zapłonąć całą mocą, czy przeciwnie, cicho umrzeć…
— Dobra — powiedział głos. — Umówmy się w ten sposób.
Jutro czekam na ciebie u siebie. Chcę porozmawiać. Jak należy, spokojnie, bez pośpiechu.
— Nie mam nic przeciwko temu.
— No i dobrze. Jutro, jak będziesz jechał, mój człowiek odbierze cię na drodze, umowa stoi?
Powtórzył cierpliwie: — Nie mam nic przeciwko temu.
— Spróbowałbyś się sprzeciwić!… Tylko nie leć śmigłowcem… — Głos uśmiechnął się. — Nie radzę.
Przemilczał i tym razem. Patrzył, jak powoli poszedł do czarnego nieba żuraw szlabanu w paski. „Lub mi w łeb szlabanem wlepi… nieruchliwy inwalida…” Nieruchliwy. Przypomniałem sobie… „Nieruchliwy”— chciał powiedzieć do Wanieczki, ale w tym momencie rozpaczliwie zakrzyczał z przodu Iwan Susanin Małowiszerski: — Gerbie Uljanyczu, na miłość boską! Zabierz bydlę! Przecież chodzi tu gdzieś… Jak ja wyjdę?
I od razu cieniutki dziecięcy głos zaśpiewał na całą mroczną lodowata okolicę: Kukowała ta sywa zozula… — i nagle zamilkł.
To była ulubiona piosenka mamy. Piosenka z dzieciństwa. Zabrzmiała tu i teraz — jak nagłe zaklęcie na Zwierza. To ona była tym zaklęciem…
Basker zniknął. Nie odszedł, nie uciekł, nie utopił się i nie rozpuścił w ciemności. Po prostu więcej go nie było. Nigdzie.
„Boż-ż-ż…” _ znowu gwizdnął Wanieczka i popatrzył na Stanisława rzadko mrugającymi oczkami, nadal pobladły, ale wyraźnie już weselszy i orzeźwiony.
— „Nieruchliwy inwalida” — powiedział do niego. — Już. Po wszystkim. Do przodu. Gazu, Iwanie!
Dlaczego, skąd nagle wzięło się przeczucie czegoś niedobrego?
Dlaczego stało się przerażająco jasne: nic jeszcze sienie skończyło, nie jest dobrze, najokropniejsze jest jeszcze przed nami?
I to nic nie znaczy, że przyjęli ich z radością — otworzyli mroczne, niedostępne bramy w brudno-białym, ponurym, niedostępnym murze, z którego wystawały oszukańcze wypukłości, jak opuchlizny, za które nie można było ani zaczepić się, ani oprzeć o nie — nawet jeżeli można, to i tak bez sensu: u góry był gęsty drut kolczasty, na pewno pod napięciem…
I nic nie oznaczały zmiękczone na widok ważnego gościa wąsate podoficerskie mordy i przyjaźnie zapalone światła nad głównym wejściem płaskiego brudno-szarego budynku instytutu (bez okien, bez żadnego okienka, a główne wyjście wyglądało jak dziura).
I nic dobrego nie obiecywały szerokie gesty powitania generała Małnycza, niezmiernie przyjaznego, jakby płynęła z niego przyjaźń wszystkich generałów Rosji razem wziętych…
Było — niebezpieczeństwo. Było — zagrożenie. Były — kłamstwo, strach, pajęczyna w ciemnych kątach. Była — obietnica niedobrego. Dlaczego? Skąd?
Być może po raz pierwszy poczuł to, kiedy przypadkowo odczuł na sobie szklane, okrutne spojrzenie naczelnika warty, który jeszcze przed chwilą był tak gorliwy i uprzejmy?
A może nie spodobała mu się miękka, całkiem uprzejma i w końcu słuszna sprzeczka w westybulu, kiedy generał Małnycz przyjaźnie, ale nieustępliwie zaproponował ochronie „odpocząć” właśnie w westybulu. „Tutaj nawet są kanapy, bardzo tu wygodnie”.
— Świetnie, generale — powiedział raźnie i, zwracając się do Michaela, rozkazał: — Uważam, majorze, że powinien pan wrócić do samochodów. Zawiadomi pan stamtąd sztab o sytuacji.
Читать дальше