W tych marzeniach zabrakło miejsca dla Schweiza. To nie jego planeta, nie zależało mu na tym, by ją zmienić Dla niego liczyła się tylko własna duchowa potrzeba dotarcia do istoty boskości. Zaczął już do tego się przedzierać i mógł sam, na własną rękę, osiągnąć swój cel. On nie musiał przemykać się po mieście i zwabiać obcych ludzi. Dlatego dał mi większą część naszej sumarańskiej zdobyczy: ja byłem ewangelistą, byłem nowym prorokiem, mesjaszem otwierania się — i Schweiz zdał sobie z tego sprawę wcześniej niż ja. Do tej pory on był przywódcą — obdarzył mnie swoim zaufaniem, dał mi skosztować narkotyku, skusił do wyjazdu na Sumarę Borthan, skłonił do wykorzystania mej władzy w portowym Urzędzie Sądowniczo-Administracyjnym, trzymał mnie u swego boku, bo byłem mu towarzyszem, wsparciem i zabezpieczeniem, a ja pozostawałem całkowicie w jego cieniu. Teraz już nie będzie mnie zaćmiewał. Uzbrojony w te małe paczuszki rozpocznę sam walkę o zmianę świata.
Było to zadanie, które powitałem z radością. Przez całe życie stale ktoś mnie przyćmiewał, dlatego własne sprawności fizyczne i zdolności umysłowe wydały mi się drugorzędne. Być może jest to naturalny defekt każdego drugiego syna septarchy. Najpierw był mój ojciec; nigdy nie mogłem mieć nadziei, że dorównam mu znaczeniem, zręcznością albo siłą. Potem Stirron, którego królowanie stało się powodem mego wygnania. Dalej był mój pracodawca w obozie drwali w Glinie. I jeszcze Segyord Helalam, i potem Schweiz. Wszyscy byli ludźmi zdecydowanymi i szanowanymi, wiedzieli, czego chcą, i potrafili utrzymać swoją pozycję w świecie, a ja tymczasem wędrowałem i dziwiłem się. Obecnie, będąc już w średnim wieku, mogłem wreszcie wyjść na światło. Miałem do spełnienia misję. Miałem cel. To bogowie przywiedli mnie na to miejsce, zrobili tym, czym jestem, przygotowali do mego zadania. Z radością przyjąłem ich rozkazy.
Była pewna dziewczyna, którą utrzymywałem dla rozrywki w pokoju na jednej z uliczek w południowej części Manneranu, na tyłach Kamiennej Kaplicy. Utrzymywała, że jest nieślubnym dzieckiem księcia Kongoroi, poczętym w czasie, gdy książę składał oficjalną wizytę w Manneranie, za rządów mego ojca. Była to być może prawda. Ona w każdym razie w to wierzyła. Miałem zwyczaj zachodzić do niej dwa, trzy razy każdego czasu księżycowego na godzinkę przyjemności, kiedy zmęczyła mnie rutyna codziennych zajęć, a nuda nie dawała już żyć. Była dziewczyną prostoduszną, lecz namiętną, żywą, dostępną, niewymagającą. Nie ukrywałem przed nią, kim jestem, ale też nie Dzieliłem się z nią swym życiem wewnętrznym, czego zresztą nie oczekiwała. Rozmawialiśmy niewiele, a uczucie w ogóle nie wchodziło w rachubę. W zamian za to, że płaciłem za jej mieszkanie, pozwalała mi od czasu do czasu używać swego ciała. I to ona właśnie była pierwszą osobą, której dałem narkotyk. Zmieszałem go ze złotym winem.
— Wypijemy — oznajmiłem, a kiedy spytała dlaczego, odparłem: — Zbliży nas to do siebie. — Chciała wiedzieć, bez większego zainteresowania, jak to na nas podziała, wiać wyjaśniłem. — Nasze dusze staną dla siebie otworem i oddzielające nas ściany staną się przejrzyste. — Nie wysunęła żadnych sprzeciwów, nie mówiła o Przymierzu, o pogwałceniu sfery prywatnej, nie wygłaszała kazań o szkodliwości samoobnażania się. Postąpiła zgodnie z moją wolą, przekonana, że nie zrobią jej krzywdy. Zażyliśmy odpowiednią dawkę i położyliśmy się nadzy na łóżku, czekając na działanie narkotyku. Głaskałem jej chłodne uda, całowałem koniuszki piersi, gryzłem delikatnie płatki małżowiny usznej. Wkrótce zaczęliśmy doświadczać dziwnych wrażeń — słyszeliśmy buczenie i czuliśmy pęd powietrza, docierały do nas nawzajem bicia naszych serc i uderzenia pulsu.
— Och — wyszeptała. — Och, mówiąca czuje się tak dziwnie! — Wcale jej to jednak nie przerażało. Dusze nasze unosiły się, płynęły razem, byliśmy zatopieni w czystym, białym świetle pochodzącym z Centrum Wszystkich Rzeczy. Odkryłem, jak to jest, kiedy mam tylko szparę między udami, dowiedziałem się, jak to jest, kiedy obejmę się własnymi ramionami i ciężkie piersi stulą się razem, czułem, jak jajeczka pulsują niecierpliwie w moich jajnikach. A u szczytu tej wędrówki połączyliśmy swoje ciała. Czułem, jak mój członek wślizguje się do mojej jamy. Czułem, jak sam trę się o siebie. Poczułem, jak wsysa mnie wzbierający ocean ekstazy, a z mego ciemnego, gorącego i wilgotnego jądra zaczyna coś rosnąć i wznosić się, poczułem kłucie, swędzenie i rozlewające się ciepło wokół mego członka, zapowiedź nadchodzącej rozkoszy, uczułem, jak twarda, owłosiona tarcza mej piersi uciska leżące pode mną moje miękkie, delikatne kule, czułem wargi na wargach, język na języku i całą duszę zatopioną w mojej duszy. Ten związek naszych ciał trwał godzinami, może tak się tylko wydawało. W tym czasie moja jaźń była dla niej otwarta i mogła ujrzeć w niej, co chciała: moją wczesną młodość w Salli, ucieczkę do Glinu, małżeństwo, mą miłość do siostry więźnej, moją słabość, oszukiwanie siebie. Ja również spoglądałem w nią i widziałem jej słodycz, jej trzpiotowatość, moment, gdy po raz pierwszy spostrzegła krew na swoich udach, i tę inną krew później, zobaczyłem Kinnalla Darivala, jak wyglądał w jej wyobraźni, nieokreślone i niejasne nakazy Przymierza i całą resztę wnętrza jej duszy. Potem uniosła nas burza zmysłów. Czułem jej orgazm i swój, mój i mój, jej i jej, podwójne szaleństwo, które było jednym szaleństwem, spazm i wytrysk, wzlot i upadek. Leżeliśmy spoceni, lepcy i wyczerpani, narkotyk wciąż władał naszymi umysłami. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jej oczy, zamglone z rozszerzonymi źrenicami. Próbowała uśmiechnąć się do mnie. — Ja… ja… ja… ja… ja — mówiła. — Ja! — Była zdumiona i oszołomiona. — Ja! Ja! Ja! — Pocałowałem ją tam, gdzie rozdzielają się piersi i sam poczułem muśnięcie swoich warg. — Kocham cię — powiedziałem.
W portowym Urzędzie Sądowniczo-Administracyjnym pracował urzędnik Ulman, obiecujący młodzieniec, którego polubiłem. Wiedział, jaką mam władzę, znał moje pochodzenie, ale nie budziło to w nim grozy. Szanował mnie natomiast za umiejętność właściwej oceny i sprawne rozwiązywanie problemów w Urzędzie. Któregoś dnia zatrzymałem go dłużej i kiedy wszyscy wyszli, wezwałem do swego gabinetu. — Jest taki narkotyk z Sumary Borthana — powiedziałem — który pozwala, aby jedna dusza swobodnie łączyła się z inną. — Uśmiechnął się i odparł, że słyszał o tym, owszem, wie również, że trudno go dostać i niebezpiecznie używać. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — zapewniłem go. — A co do trudności otrzymania, to… — wyjąłem jedną z moich torebeczek. Nie przestał się uśmiechać, chociaż na policzkach wystąpiły mu czerwone plamy. Zażyliśmy narkotyk razem, w moim gabinecie. Po paru godzinach, kiedy wychodziliśmy do domu, dałem mu trochę, żeby mógł go przyjąć ze swoją żoną.
W Kamiennej Kaplicy ośmieliłem się zaczepić obcego człowieka. Był to niski, krępy mężczyzna w książęcych szatach, prawdopodobnie członek rodziny septarchy. Miał jasne, pogodne spojrzenie wierzącego i zrównoważone zachowanie kogoś, kto siebie zna i akceptuje. Ale kiedy skierowałem do niego słowa, odepchnął mnie i sklął z taką furią, że udzieliła mi się jego złość i omal go nie uderzyłem. — Samoobnażacz! Samoobnażacz! — To straszne słowo odbijało się echem po świętym budynku i ludzie odrywali się od medytacji, żeby popatrzeć. Był to największy wstyd, jaki przeżyłem od lat. Swoją chwalebną misję ujrzałem z innej perspektywy, jako coś ohydnego, a siebie jako istotę godną litości, przymuszoną jakimś szaleństwem do wystawiania nędznej duszy na widok publiczny. Opuścił mnie gniew, opanował strach, przemknąłem się chyłkiem do bocznych drzwi, bo bałem się aresztowania. Przez cały następny tydzień chodziłem na palcach i oglądałem się za siebie. Ale nikt za mną nie szedł, nikt mnie nie prześladował, to były tylko wyrzuty sumienia.
Читать дальше