Robert Silverberg - Czas przemian
Здесь есть возможность читать онлайн «Robert Silverberg - Czas przemian» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Stawiguda, Год выпуска: 2008, ISBN: 2008, Издательство: Solaris, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Czas przemian
- Автор:
- Издательство:Solaris
- Жанр:
- Год:2008
- Город:Stawiguda
- ISBN:978-83-7590-015-6
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Czas przemian: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Czas przemian»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Czas przemian — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Czas przemian», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
41
Pięć dni, już sześć: albo Schweiz źle zrozumiał, albo sumarański kacyk był złym rachmistrzem. Mieliśmy przewodnika i trzech tragarzy. Nigdy dotychczas nie odbywałem takich marszów; od świtu do zachodu słońca pod stopami grząska ziemia. Po obu stronach wąskiej ścieżki wznosiły się zielone ściany dżungli. Wilgotność była tak niesamowita, że prawie pływaliśmy w powietrzu. Wszędzie owady z oczami jak drogocenne klejnoty i przerażającymi żuwaczkami. Koło nas przemykały się jakieś wielonożne bestie. Zza krzaków dochodziły odgłosy walki i okropne wrzaski. Promienie słoneczne z trudem przedzierały się przez splątany baldachim z gałęzi. Z pni drzew wytryskiwały kwiaty-pasożyty, powiedział Schweiz. Jeden z nich, żółty i pękaty, miał ludzką twarz: wyłupiaste oczy, rozdziawioną gębę wysmarowana pyłkiem. Drugi był jeszcze bardziej dziwaczny, bo ze środka, spomiędzy czerwonych i czarnych płatków wyrastała jakby parodia genitaliów, mięsiste prącie i dwie dyndające kulki. Ubawiony Schweiz chwycił kwiat, otoczył dłonią członek, bawił się nim i pieścił. Sumaranie coś do siebie mruczeli. Może zastanawiali się, czy postąpili słusznie posyłając tamtej nocy dziewczęta do naszej budy.
Wlekliśmy się na grzbiet kontynentu, wyłaniając się z dżungli na półtora dnia, aby wspiąć się na wielką górę, potem znów dżungla. Schweiz spytał przewodnika, czemu nie obeszliśmy góry dokoła i dowiedział się, że jest to jedyna droga, gdyż sąsiednie tereny roją się od mrówek-trucicielek. Krzepiąca wiadomość. Poza górą ciągnął się łańcuch jezior, strumieni i stawów, w wielu z nich aż gęsto było od zębatych ryjkowców. Wszystko to wydawało mi się nierealne. W odległości paru dni drogą morską na północ leżała Velada Borthan, wraz z jej domami bankowymi, samochodami, urzędnikami celnymi i świątyniami. Kontynent ucywilizowany prócz nie nadającego się do zamieszkania wnętrza. Tereny, przez które teraz wędrowaliśmy, nie nosiły śladu działalności człowieka. Ich rozpasana dzikość przygnębiała mnie — a do tego to ciężkie powietrze, głosy w nocnych ciemnościach, niezrozumiałe rozmowy naszych prymitywnych towarzyszy.
Szóstego dnia dotarliśmy do wioski krajowców. Około trzystu chat widniało na rozległej łące, gdzie płynęły dwie średniej wielkości rzeki. Odniosłem wrażenie, że niegdyś musiała tu istnieć duża osada, może nawet miasto, gdyż na granicy zabudowań dojrzałem porośnięte trawą kopce i kurhany, kryjące chyba jakieś starożytne ruiny. A może to tylko moja fantazja? Może koniecznie chciałem przekonać siebie, że Sumaranie zdegradowali się po opuszczeniu naszego kontynentu, a ślady tego upadku i rozkładu będą widoczne wszędzie, gdzie spojrzę.
Zaraz otoczyli nas mieszkańcy wioski, nie byli usposobieni wrogo, raczej ciekawi. Mieszkańcy północy stanowili niecodzienny widok. Paru z nich podeszło blisko, żeby mnie dotknąć, nieśmiało poklepać po ramieniu, wstydliwie uścisnąć ręką, zawsze towarzyszył temu nikły uśmiech. Wydawało się, że ludzie żyjący w dżungli nie są tak ponurzy i zgorzkniali jak ci, którzy mieszkają w budach koło portu. Są łagodniejsi, bardziej otwarci, jak dzieci. Widocznie nawet to niewielkie skażenie cywilizacją yeladańską, jakiemu ulegli mieszkańcy portu, położyło się cieniem na ich dusze. Rozpoczęły się pertraktacje pomiędzy Schweizem, naszym przewodnikiem i starszyzną wioski. Po paru chwilach Schweiz wysiadł. Przewodnik potokami dźwięcznych słów, popartych gwałtownymi gestami, starał się wielokrotnie tłumaczyć coś wieśniakom, a oni stale odpowiadali mu w ten sam sposób. Ani Schweiz, ani ja nie rozumieliśmy z tego ani słowa. Wreszcie przewodnik, bardzo podniecony, zwrócił się do Schweiza w języku mannerańskim z tak okropnym akcentem, że nie mogłem go zrozumieć, ale Schweiz ze swym talentem kupca porozumiewającego się z cudzoziemcami zdołał wszystko pojąć. — Chcą nam sprzedać — powiedział mi — pod warunkiem, że przekonamy ich, iż jesteśmy godni posiadać ten narkotyk.
— Zażywając narkotyk razem z nimi dziś wieczorem na obrzędzie miłości. Nasz przewodnik starał się to im wyperswadować, ale nie chcieli ustąpić. Nie będzie komunii, nie będzie towaru.
— Czy to ryzykowne? — spytałem.
Schweiz pokręcił głową. — Nie sądzę. Ale przewodnikowi przyszło do głowy, że na tym narkotyku chcemy tylko zarobić, że wcale nie potrzebujemy go dla siebie i mamy zamiar wrócić do Manneranu i sprzedać wszystko za lusterka, zapalniczki i noże. Przypuszcza, że my sami nie zażywamy, stara się więc, żeby nas nie zdemaskowano. Wieśniacy też sądzą, że to nie dla nas i nic ich nie zmusi, żeby dać choć pyłek komuś, kto chce handlować narkotykami. Proszek udostępnia się tylko szczerze wierzącym.
— My przecież wierzymy szczerze — powiedziałem.
— Wiem. Ale nie potrafię przekonać o tym tego człowieka. Dostatecznie kobrze zna mieszkańców północy, by wiedzieć, że ich dusze zamknięte są przez cały czas. Chce jakoś nam pomóc w tej naszej słabości. Spróbuję z nim jeszcze pogadać.
Teraz Schweiz pertraktował z przewodnikiem, a naczelnicy wioski stali w milczeniu. Naśladował gesty, nawet akcent przewodnika, ale ja znów nic nie rozumiałem. Schweiz naciskał i naciskał, a przewodnik opierał się. Zaczęła mnie już ogarniać rozpacz i już chciałem zaproponować, żebyśmy dali sobie spokój i z pustymi rękami wrócili do Manneranu. Wtedy Schweiz jakoś go przełamał. Przewodnik, wciąż podejrzliwy, jasno zapytał Schweiza, czy naprawdę chce tego, co twierdzi, że chce, a Schweiz z całą mocą powiedział, że tak. Wtedy przewodnik nadal sceptyczny, zwrócił się ponownie do naczelników wioski. Tym razem mówił z nimi krótko i równie krótko rozmawiał ze Schwei-zem. — Załatwione — oznajmił mi Schweiz. — Dziś wieczór zażyjemy razem z nimi narkotyk. — Pochylił się i dotknął mego łokcia. — Jedno musisz zapamiętać. Jak już się pogrążysz — kochaj. Jeśli nie będziesz mógł kochać, wszystko stracone.
Czułem się urażony tym ostrzeżeniem.
42
Dziesięciu z nich przyszło po nas o zachodzie słońca. Zaprowadzili nas do lasu na wschód od wioski. Wśród nich dojrzałem trzech naczelników, dwóch starszych mężczyzn i dwóch młodych oraz trzy kobiety. Jedna przystojna dziewczyna, druga taka sobie — i stara kobieta. Nasz przewodnik nie poszedł z nami. Nie wiem, czy nie został zaproszony na uroczystość, czy też nie miał ochoty brać w niej udziału.
Odeszliśmy dość daleko. Nie było już słychać płaczu dzieci we wsi ani szczekania psów. Zatrzymaliśmy się na odosobnionej polanie, gdzie wycięto setki drzew, a okorowane kłody ułożone w pięciu rzędach jako ławki tworzyły pentagonalny amfiteatr. Na środku poręby znajdowało się palenisko wylepione gliną, a obok starannie ułożony spory stos drew do palenia. Skoro tylko przybyliśmy, dwaj młodzi mężczyźni zaczęli układać wielkie ognisko. Po drugiej stronie stosu drewna zobaczyłem następny wylepiony gliną dół, dwa razy tak duży jak ciało człowieka; zstępował ukośnie w głąb i sprawiał wrażenie tunelu prowadzącego do środka ziemi. Próbowałem tam zajrzeć przy świetle płonących polan, ale z miejsca, gdzie stałem, nie było widać nic szczególnego.
Sumaranie wskazali nam, gdzie mamy usiąść: u podstawy pięcioboku. Ta zwyczajna dziewczyna usiadła obok nas. Po naszej lewej, zaraz u wejścia do tunelu, zasiedli trzej naczelnicy. Po prawej, przy ognisku, znajdowali się dwaj młodzi mężczyźni, a w odległym prawym rogu usiadła stara kobieta i jeden ze starców, drugi starszy człowiek i ta przystojna dziewczyna poszli do lewego rogu. Nim wszyscy usiedli, zrobiło się zupełnie ciemno. Sumaranie pozrzucali to skąpe odzienie, jakie mieli na sobie, pokazując, abyśmy zrobili to samo, Schweiz i ja rozebraliśmy się i położyliśmy ubrania z tyłu na ławce. Na znak dany przez jednego z naczelników, ładna dziewczyna wstała i podeszła do ognia, zapaliła od płomieni gałąź i z tą pochodnią zbliżyła się do wejścia tunelu i niezręcznie spuściła w otwór nogi, pochodnię trzymając wysoko, dziewczyna i pochodnia całkowicie zniknęły nam z oczu. Przez krótką chwilę widać jeszcze było migocące światełko, ale wkrótce znikło i z tunelu wydobył się kłąb czarnego dymu. Niebawem dziewczyna wyłoniła się, już bez pochodni, w jednym ręku trzymała czerwone naczynie, w drugim — wysmukłą butelkę z zielonego szkła. Dwaj starcy — najwyżsi kapłani? — powstali z ławek, wzięli naczynie oraz butelką. Zaczęli coś monotonnie śpiewać, jeden z nich sięgnął do naczynia, zaczerpnął garść białego proszku — narkotyk! — i wsypał do butelki. Drugi uroczyście potrząsał butelką, mieszając zawartość. Tymczasem stara kobieta — kapłanka? — rozpłaszczyła się nad otworem tunelu i zaczęła śpiewać w innej tonacji, młodzi mężczyźni zaś dorzucili drewna do ognia. Śpiewy trwały przez dobrych parę minut. Teraz dziewczyna, która schodziła do tunelu — wysmukła, o sterczących piersiach i długich, jedwabistych rudych włosach — odebrała flaszkę od starca i przeniosła na naszą stronę ogniska, a druga dziewczyna z namaszczeniem odebrała ją obiema rękami, podniosła do naczelników i podała im. Naczelnicy przyłączyli się do chóru. To, co w myślach nazwałem Obrzędem Przekazania Butelki, trwało i trwało. Z początku byłem tym zafascynowany, podobała mi się niezwykłość tej ceremonii, ale wkrótce znudziłem się i dla rozrywki zacząłem zgadywać, jaką treść duchową może mieć to, co się tutaj dzieje. Tunel, wyobraziłem sobie, symbolizuje wejście do części rodnych matki-świata, drogę do jej łona, skąd otrzymuje się narkotyk, wytworzony z jakiegoś korzenia, z czegoś, co rośnie pod ziemią. Wymyśliłem całą skomplikowaną, metaforyczną konstrukcję kultu matki: symboliczne znaczenie wniesienia płonącej pochodni do łona matki-świata, wykorzystanie zwyczajnej i pięknej dziewczyny jako reprezentantki całej kobiecości. Dwaj młodzi strażnicy ognia to chyba strażnicy seksualnej potencji naczelników i jeszcze mnóstwo innych rzeczy równie nonsensownych, ale — tak myślałem — dość interesująco i zręcznie wymyślonych jak na takiego biurokratę jak ja. Przyjemność z tej zabawy ulotniła się jednak natychmiast, gdy uświadomiłem sobie, że jestem wobec nich protekcjonalny. Traktowałem Sumaran jak osobliwych dzikusów, których pieśni i obrzędy były dość interesujące, ale bez jakiejś poważniejszej treści. A kimże byłem ja, żeby się tak wynosić? To przecież ja przybyłem do nich i żebrzę o narkotyk jasności, którego pragnie ma dusza. Kto więc z nas jest wyższą istotą? Wyrzucałem sobie swój snobizm. Kochaj. Zaniechaj mędrkowania. Włącz się w ich obrzędy, jeśli potrafisz, a przynajmniej nie okazuj im lekceważenia, nie czuj pogardy. Kochaj. Teraz pili naczelnicy, każdy po łyku, i oddawali butelkę dziewczynie, która, kiedy już wszyscy trzej napili się, zaniosła butelkę najpierw starym mężczyznom, potem starej kobiecie, przystojnej dziewczynie, następnie młodym strażnikom ognia, z kolei Schweizowi i wreszcie mnie. Uśmiechnęła się podając butelkę. W migającym świetle ogniska wydała mi się nagle piękna. Butelka zawierała ciepłe, kleiste wino, zakrztusiłem się nim, ale wypiłem. Narkotyk spłynął do mego wnętrza i począł ogarniać mą duszę.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Czas przemian»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Czas przemian» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Czas przemian» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.