Dołożyliśmy starań, żeby zjawić się niespodziewanie. Zeszliśmy ostro w dół pośrodku oceanu i lecąc tuż nad nim przeskoczyliśmy z półkuli nocnej na dzienną. Kiedy w obiektywy kamer trafiły pierwsze promienie słońca, ujrzeliśmy na horyzoncie daleką linię brzegu. Punkt, z którego dobiegały sygnały, leżał w strefie nadbrzeżnej.
Niebem płynęły żółtawe obłoki. Pomiędzy nimi błękit mieszał się z fioletem. Pogoda. Ale w powietrzu było o wiele mniej światła aniżeli w słoneczny dzień nad ziemskim miastem. Nie mówiąc już o oceanie. Promienie Ety z trudem torowały sobie drogę przez kosmiczne śmietnisko, pozostawione przez szalonych badaczy strefy Dysona.
— Ciekawość — mruknąłem w pewnym momencie. — Oto cena, jaką się za nią płaci. Nawet okoliczne planety mają mniej słońca… Spójrz na to brudne niebo. Chciałbyś mieć coś takiego nad głową, kiedy jedziesz na urlop?
Zamruczał coś niewyraźnie, zanim odpowiedział:
— Nie. Zaśmiałem się krótko.
— Może to nie sama ciekawość — powiedziałem z przekorą, jakbym wszczynał polemikę z samym sobą — ale i obstawienie niewłaściwych dziedzin nauki… już po pożegnaniu z Telmurem i hodowlą. Chociaż raczej nie. Oni nie przestali stawiać na wszystko. Świadczy o tym fakt, że tutaj także eksperymentowali… weźmy choćby tę piramidę, pod którą cię znalazłem. A więc jednak mielibyśmy raczej do czynienia z rozsypką, spowodowaną superspecjalizacją wszystkich, a w każdym razie zbyt wielu gałęzi wiedzy. Czytałem kiedyś starą, mądrą książkę na ten temat. Oni…
— A sztuczna inteligencja? — przerwał. — Ta droga jest otwarta.
— Ta droga prowadzi do nikąd — powiedziałem twardo. — Owszem, na krótko tak. Ale w perspektywie byłaby to tylko prolongata, odroczenie wykonania wyroku o pięćset czy tysiąc lat. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Zresztą kto potrafi odpowiedzieć na pytanie, ile informacji można sztucznie zakodować w genotypach, żeby rodzili się jeszcze ludzie, a nie już potwory?
— To także przeczytałeś w tej książce? — burknął z przekąsem.
— Tak.
— A więc jedynie selektory?…
— Tak. Przynajmniej na razie.
— Oni nie mieli czasu — bąknął.
— Ale ja nie mówię do nich, tylko do ciebie. Chciałbym, żebyś nareszcie pojął różnicę. Nas nic nie zmusza do pośpiechu…
— Nie jestem pewien. Po prostu ty uważasz, że mamy masę czasu, a ja się boję, że właśnie teraz ucieka nam jakaś szansa… Poza tym oni jednak przeżyli — powiedział z uporem po dłuższej chwili milczenia. — Widzieliśmy przecież domy czy konstrukcje…
— Kilkanaście — mruknąłem. Rzeczywiście, schodząc z orbity zauważyliśmy jakieś małe, pojedyncze pudełeczka, rozsiane na wielkiej przestrzeni. Jeśli przypomnieć sobie szczelnie zabudowany glob, stanowiący ich gniazdo, a potem tę strefę, zaplanowaną dla trylionów mieszkańców, porównanie wypada więcej niż skromnie.
— Kilkanaście czy kilka tysięcy to nie ma znaczenia, jeśli chodzi o przetrwanie cywilizacji. A może, gdyby się tak nie śpieszyli, nie byłoby już nikogo? Skąd wiesz? My także zapłaciliśmy historii wysoką cenę… zanim osiągnęliśmy dzisiejszy stopień integracji i harmonii. Może ich cena była inna?
— O tyle wyższa?…
— Nie wiem, czy wyższa — wzruszył ramionami. — Inna. Jeśli policzyć ofiary, złożone przez ludzkość na ołtarzach przesądów, konfliktów, wywołanych przez bzdurne, jednostkowe namiętności, we wszystkich wojnach…. Tymczasem oni, jak się zdaje, weszli w stadium wysoko rozwiniętej cywilizacji bez takich obciążeń psychicznych i atawizmów. Za to popełniali inne głupstwa. Ale ich skala a nasza…
— Ano właśnie — pokiwałem głową. — Wspaniała rasa. Czy jest w ogóle jakiś sposób na takich jak ty?
Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Za szybą kasku ujrzałem znowu pogodne oblicze młodego, nieco krnąbrnego chłopca.
— Nie wiem — błysnął białymi jak mleko zębami. — Na szczęście wszyscy mi mówią, że jestem odosobnionym, wynaturzonym wyjątkiem. Co to jest? — zmienił nagle ton.
Pas wody przy samym brzegu, widocznym już teraz w odległości najwyżej dwóch kilometrów, lśnił najczystszym srebrem. Fale zamierały, dobiegając do granicy tego lśnienia, jakby zbite promieniami światła.
— Nic ważnego — powiedziałem, omiótłszy spojrzeniem wskazania czujników. — A w każdym razie nic nowego. Metal.
— Metal — mruknął do siebie. — Baterie słoneczne — dodał po chwili zastanowienia.
W okienku komputera ukazywały się dane. Tak. To srebrzyste pole było naładowane energią.
Na wszelki wypadek wzniosłem się wyżej. Kiedy patrzyło się prosto w dół, ocean przestawał świecić. Wyglądał jak idealnie gładka powierzchnia, polana cienką warstwą rtęci. Ale Budker szedł nad tym pasem spokojnie, na pulpicie nie zamigotała ani jedna alarmowa lampka.
Bez przeszkód osiągnęliśmy brzeg. Niska, szeroka plaża, pozbawiona piasku, za to przecięta odbiegającymi prostopadle od oceanu niskimi nasypami. Dalej pasmo starych wydm, porosłych brązową roślinnością. Za nimi zaczynała się równina, z rzadka okraszona stożkowatymi kopcami o wygładzonych szczytach. Roślinność pokrywała ją nierównomiernymi płatami, gdzieniegdzie krzewiła się bujnie, tworząc wysokie, skołtunione kłęby, to znowu znikała całkowicie, odsłaniając brunatną powierzchnię gruntu. Pomiędzy plamami roślinności i łysiznami rysowały się owe niskie nasypy, kryjące, być może, kable energetyczne.
Pojawiły się drzewa. Drzewo to bardzo ziemskie słowo. Jeśli już miałbym szukać jakichś porównań, te tutaj przypominały raczej wbite na sztorc, postrzępione skrzydła starych samolotów. U dołu tworzyły zbite płaszczyzny bez najmniejszych prześwitów, dopiero na wysokości trzech, czterech metrów cieniały i wypuszczały jakby rozczapierzone piórka.
Dolatywaliśmy do pasma niskich wzgórz, przecinających równinę z zachodu na wschód. Sygnały emitowane przez osobisty aparacik Ramaniana prowadziły dalej, ku wyrastającym powoli z fioletowej mgiełki szczytom, zamykającym widnokrąg. Krajobraz pod nami nie zmieniał się, może tylko drzew-skrzydeł spotykaliśmy stopniowo coraz więcej. Nagle na ekranie zalśniła srebrna, zwinięta sinusoidalnie niteczka. — Rzeka — powiedział Nett.
— Nie tylko — mruknąłem, nieznacznie zmieniając położenie sterów.
Wzdłuż wijącej się linii brzegu stało kilka osobliwych konstrukcji. Szkło i wtopiony w nie metal. Luźne, cieniutkie blaszki. Wszystko to tworzyło małe, sześcienne bloki, oddalone od siebie o dobre kilkadziesiąt metrów. Było ich trzy… pięć… siedem. Ale refleksy słoneczne na przeciwległym brzegu rzeki świadczyły, że tam znajdowały; się dalsze sześciany.
— Stop — powiedziałem, mimo woli zniżając głos. Zauważyłem, że Nett sięgnął do pasa, po czym natychmiast cofnął rękę jak oparzony. Proszę. I który z nas pierwszy pomyślał o broni?
Budker opadł lekko na płaską polankę, otoczoną wybujałym żywopłotem. Wybiegała z niej jedna wąska przecinka. Nasza dalsza droga.
Silniki umilkły. Kurz, który wzbił się ponad wieżyczkę pojazdu, dokładnie przesłonił widok obiektywom kamer. Nasłuch przynosił jedynie lekki, niemal nieuchwytny ruch powietrza w gęstwinie roślinności. Był to suchy, nieprzyjemny szelest, jakby ktoś potrząsał patykiem z przywiązanymi do niego plastykowymi płytkami.
— Gdyby teraz podeszli… — bąknął w pewnej chwili Nett.
— Może nie będą ciekawi… — wycedziłem przez zęby. — Jeśli się czegoś nauczyli…
Читать дальше