— Spróbuj inaczej — powiedział Jur.
Nett zawahał się przez moment, potem objął dłońmi koło awaryjnego mechanizmu. Jego palce zacisnęły się na szorstkiej obręczy rygla.
— To na nic — wysapał po chwili odrywając ręce od uchwytu. Odrzuciło go przy tym ruchu ze dwa metry. Nie wracał na razie. Zawisł w przestrzeni z ugiętymi w kolanach nogami, głową w dół, jeśli patrzeć z naszej pozycji.
— Wracaj — rzuciłem krótko.
Z głębi stacji nie dobiegał najsłabszy ślad sygnałów biologicznych. Z tej odległości musielibyśmy je odebrać, nawet biorąc pod uwagę zalety pancerza konstrukcji. Natomiast namiar komponu Ramaniana był nadal wyraźny. I celował prosto w powierzchnię globu. Wniosek oczywisty.
— Ktokolwiek poleci na dół — bąknął Jur — powinien zostawić właz otwarty. A ten, który zostanie, musi mieć otwarte oczy. Oni nas, zdaje się, nie lubią…
— Dlaczego zaraz „nie lubią” — zaprotestował w słuchawkach głos Netta. Osoba mówiącego zniknęła z ekranów. Dokoła nas rozpostarła się piękna czerń… już złagodzona odblaskami słonecznych promieni, załamujących się pod nami, w atmosferze planety.
Jedna z gwiazd zabłysła nagle jaśniej, po czym cichuteńko zgasła.
— Obcy obiekt — głos Jura stał się suchy i zimny.
— Nett?
— Już, już — zamruczał.
Raz tylko zerknąłem w dół, na czerwone klawisze automatów celowniczych i spustu, po czym na powrót utkwiłem wzrok w ekranie. Na tle gwiazd, w pasmach infraczerwieni widać było zupełnie wyraźnie niezbyt wielką, klockowatą bryłę. Zbliżała się szybko. Tachdar już dobrą chwilę temu wykreślił jej drogę. Przecinała punkt, który oznaczał miejsce naszego postoju.
— Zamknij właz — rzuciłem szybko. — Pośpiesz się.
— Jestem w śluzie — uspokoił nas Nett.
— Trzeba ich zatrzymać — powiedział krótko Jur.
Nie była to misja powitalna. Nie pojawiłaby się w taki sposób… bez żadnych sygnałów dźwiękowych, świetlnych, biologicznych. Należało wątpić, czy w tym szarżującym pudełeczku jest ktoś żywy. Ale jeżeli?
— Wyrzuć sondę — zdecydowałem się. Nie było czasu na roztrząsanie wszystkich możliwych sposobów przekonania obcych, że nie mamy złych zamiarów, a także, że jesteśmy dość silni, by warto było przyjąć nas po przyjacielsku.
— Wrócimy bez jednego pojazdu na pokładzie — mruknął Jur programując lot sondy tak, by minęła obcy obiekt w odległości nie przekraczającej półtora kilometra. Powinni się jej dobrze przyjrzeć.
Przez ekran śmignęła świetlista strzała. Silniczek zwiadowcy przygasał, w miarę jak aparat oddalał się od statku. Posłałem jedną króciutką serię. Ognisty podmuch zmiótł sondę, jakby była strzępkiem słomy, ogarniętym przez pożar.
— Zwolnili — powiedział Jur, porównując dane w okienku kalkulatora.
— Lecą dalej — podkreśliłem spokojnie.
— Co robicie? — spytał za naszymi plecami Nett. Usłyszałem jego westchnienie, kiedy zrzucił kask.
— Jeszcze jedną — rzuciłem, nie oglądając się.
— Bliżej?
— Bliżej — przytaknąłem. — Całkiem blisko — dodałem, odruchowo poprawiając się w fotelu, bo obcy obiekt, chociaż nieco wolniej, w dalszym ciągu leciał prosto na nas. Nie będziemy przed nim uciekać. Jednak kiedy przekroczy strefę bezpieczeństwa, komputer sam pokieruje akceleratorami. Wtedy będzie za późno na ewentualne pertraktacje. A tam na dole są przecież ludzie.
Ekran ponownie przeszyła złotozielona błyskawica. Tym razem strzeliłem niemal od razu. Droga sondy skróciła się znacznie. Śmiercionośny ładunek dopadł ją tak blisko zagadkowego pojazdu, że ten znalazł się niemal na granicy pola rażenia.
— Uważajcie — uznał za stosowne przestrzec Nett.
— Stanęli — mruknął Jur.
Słońce, bezpromiennie rozjaśniające i nieba, i gwiazdy. Żadna z nich nie błyskała silniej, niż powinna. Obcy zrezygnowali.
Odczekaliśmy kwadrans. Nikt już nie próbował się do nas zbliżyć.
— Może chcieli nas zamknąć tak jak stację? — wymamrotał półgłosem Jur. — Nie — pokręcił głową, odpowiadając sam sobie. — Przedtem musieliby nas zaprosić na dół…
— Jak tamtych — podchwyciłem.
— Nie wszystkich — wtrącił ponuro Nett.
— Co mówisz? — Jur zwrócił do niego swoją szeroką twarz.
— Mówię, że nie zaprosili wszystkich — powtórzył Nett, wskazując oczami nieruchomą postać w odsuniętym fotelu.
Wstałem.
— Więc kto leci?
Jur spokojnie odwrócił wzrok od Netta i zaczął znowu uważnie lustrować ekrany. Uśmiechnąłem się.
— Galin nie ma ochoty — stwierdziłem z lekką ironią. — W takim razie wypada znowu na ciebie, Nett…
Jur zrobił lekki ruch głową, ale nic nie powiedział. Wiedziałem, czemu należy przypisać jego powściągliwość. Uważał, że jeśli Ramanian naprawdę rozmawiał z Arią wtedy, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy jego twarz na ekranach, to jego, Jura, udział w uroczystościach powitalnych jest zbędny. Ciekawe, którego z nas wysłałby na dół, gdyby Budker był jednoosobowy? Inaczej mówiąc, ile o nas wiedział? Przecież w czasie wyprawy nie zamieniliśmy słowa na temat naszych osobistych spraw…
— Jestem gotów — Nett wyprężył się i odetchnął głęboko, po czym ponownie sięgnął po kask.
Rozejrzałem się po kabinie. Chipping spał z zamkniętymi oczami, jego pierś unosiła się i opadała w spokojnym, równym oddechu. Aparatura medyczna milczała.
Ekrany były czyste. Czujniki szperały swoimi antenami nie napotykając żadnych przeszkód. Tylko od strony stacji odbicie wracało lekko zniekształcone. Ale w promieniu setek tysięcy kilometrów otoczenie planety było wolne od zaśmiecających cały układ Ety szczątków cywilizacji dawnych mieszkańców czarnej gwiazdy i strefy Dysona. Ilu ich zostało po katastrofie? Co zrobili od tego czasu? Jacy są ci ślepi konstruktorzy blaszanych planet, piramid z pryzmatów i informacyjnych hodowli? Jakim w ogóle można być, dźwigając bagaż takich doświadczeń?
Potrząsnąłem głową. Polecimy tam, nie wiedząc nic. Tak nic, jak chyba nikt przed nami, kto przystępował do lądowania na nieznanym globie.
— Zostań na orbicie, ale odejdź od stacji — powiedziałem do Jura. — Lepiej, żeby nie mieli obok siebie dwóch obcych konstrukcji. Mogłoby ich to korcić…
— Nie bój się.
Włożyłem kask i sprawdziłem łączność. Działała normalnie. Wysunąłem ekranik komponu.
— W razie czego uśmiechnij się do nas — rzuciłem do mojego maleńkiego mikrofonu. — Sygnał Ramaniana jest wyraźny. Naszego też nie powinieneś zgubić. A jeśli przestaniemy odpowiadać, tak jak oni, to…
— …odlecisz na Ziemię. Zakazuję lądować… — podpowiedział bez uśmiechu.
— Właśnie — potwierdziłem.
— Jak długo mam czekać? Zastanowiłem się.
— Jeśli nikt nie będzie cię niepokoił, nic śpiesz się za bardzo. Powiedzmy, cztery doby…
— Pięć…
— Niech będzie pięć. Ale ani minuty dłużej…
Co chwila w ściankach kabiny zrywał się przejmujący gwizd. Przez ułamek sekundy narastał, po czym nagle znikał. Planeta miała większą masę niż Ziemia. Lot na wysokości stu metrów nad powierzchnią oceanu zmuszał silniki Budkera do maksymalnego wysiłku.
Pod nami wspinały się sinozielonkawe fale. Raz czy dwa przez mgnienie widzieliśmy błyskające w słońcu łuski czy też sierść jakichś morskich stworzeń. Temperatura powietrza na zewnątrz wynosiła dwadzieścia sześć stopni. Atmosfera jak na zamówienie. Ciśnienie nieco za wysokie, nie aż tak jednak, żebyśmy musieli korzystać ze specjalnych skafandrów. Ale istotom, które wykołysała gwiazda, choćby już stygnąca, odpowiadałoby z pewnością znacznie potężniejsze pole grawitacyjne.
Читать дальше