— Jestem za głupi — cisnąłem. — Oto cała różnica między wami a mną. Jestem tak głupi, że jeśli nie przestaniecie, wezwę Ziemię i zażądam rezerwowego składu ekspedycji — zaczerpnąłem powietrza i ciągnąłem już nieco łagodniej: — Po powrocie zaszyję się w najciemniejszym kącie i będę się uczył. Długo. Potem zgłoszę się do was na egzamin. Ale na razie zamknijcie się obaj. Jestem śpiący. Jur, pilnuj namiaru. I zbudźcie mnie za godzinę. Może przyśni mi się coś, co będę mógł wam opowiedzieć?…
Opuściłem oparcie i podłożyłem sobie ręce pod głowę. Przez chwilę patrzyłem bezmyślnie w sufit. Następnie zamknąłem oczy. Kilka sekund później zasnąłem.
Obudziłem się sam. W kabinie panowało milczenie. Siedzieli obok siebie, obydwaj tak samo nieruchomi i tak samo wpatrzeni w jeden punkt na ekranie. Była nim widoczna już na przecięciu zielonej nitki namiaru czwarta planeta Ety Reticulum.
Zerknąłem na kompon. Spałem dokładnie godzinę i dwie minuty.
— Nett, kolej na ciebie — powiedziałem, podnosząc oparcie swojego fotela.
— Nie jestem śpiący… — zaprotestował.
— Jesteś, tylko może nie zdajesz sobie z tego sprawy — stwierdziłem uprzejmym tonem.
Bez dalszych oporów ułożył się do snu. Spojrzałem na Jura. Skinął głową. Ekrany były czyste. Widać opuściliśmy już zaśmieconą strefę układu. Zresztą przekraczaliśmy właśnie granicę pola grawitacyjnego czwartej.
Był to dość duży glob, niewiele większy od Marsa i nawet nieco podobny do niego barwą. Nie ulegało wątpliwości, że jest zamieszkany.
Nett znowu trafił w dziesiątkę. Nie wszyscy budowniczowie strefy zginęli rażeni z nią. Przecież w bezpośrednim sąsiedztwie ich obłąkanego, rozdętego świata nie mogła uwić sobie gniazdka żadna obca rasa kosmiczna. Ale to był tylko przypadek. Nett nie stworzył hipotezy. Nie domyślał się nawet. Po prostu mówił. Brnął na ślepo, raz uwikławszy się w oświadczenia, dotyczące „wspaniałości” cywilizacji, z którą teraz mimo wszystko przyjdzie nam zawrzeć bliższą znajomość. Zgadł. Ale nie miał racji.
Czujnik ferroindukcyjny, sprzężony z tachdarem, nagle zaterkotał i umilkł. Błysnęło kontrolne światełko celowników. Komputer naprowadzał miotacz na cel. Coś przecinało drogą statku. Jakiś metaliczny obiekt. Tylko niemal zerowej szybkości mieliśmy do zawdzięczenia, że nasze oczy nadążały za przygotowaniami aparatury do rozprawy z zawalidrogą. Całe szczęście! W przeciwnym razie, to jest, gdyby silnik pracował chociaż jedną setną mocy, nie potrafilibyśmy już niczemu zapobiec.
Spojrzałem na ekran i rzuciłem się do pulpitu. Na małym, czerwonym przełączniku zacisnąłem dłoń o ułamek sekundy wcześniej niż Jur.
Z rozpędu objął jednak moje palce swoimi i tak, wspólnie, włączyliśmy blokadę.
Przed nami, teraz już bardzo blisko nawet jak na żółwie tempo statku, rozrastał się znajomy obraz. Żółto-pomarańczowe kwadraty, radioteleskopy, lustra radiacyjne. Niewielkie spłaszczenie w części dziobowej, gdzie zazwyczaj czekały małe robocze pojazdy. Obecnie lądowisko było jak wymiecione.
— Co robić? — spytał gorączkowo Jur.
Jak śmiesznie powolne są procesy zachodzące w ludziach, którzy pragną podzielić się ze sobą myślami, w porównaniu z tempem i precyzją przebiegu informacji pomiędzy zespołami komputera. Jur pytając wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi, bo na jej wypowiedzenie nie było czasu. Natomiast ja, snując w tej właśnie chwili swoje bezprzedmiotowe rozmyślania, równocześnie namierzyłem kierunek, zmieniłem położenie dyszy czołowych i strzeliłem dwukrotnie w kierunku stacji, tak jednak, żeby nie znalazła się w bezpośrednim zasięgu fotonowej wiązki. A wykonując to wszystko, odpowiadałem mu przecież. W kategoriach rozmowy nie czekał dłużej, niż tego wymagała uprzejmość… na Ziemi.
— Tym razem to już nie fatamorgana — powiedziałem.
Statek zatoczył łuk, a raczej to nieboskłon przechylił się nad nami i przemknął w świdrowatym półobrocie. Stanęliśmy. Chciałem, żeby stacja znalazła się pomiędzy nami a powierzchnią globu. Zważywszy okoliczności, mógłbym przyjąć, że mi się to udało.
— Pójdę, co? — spytał Nett, który już od dobrej chwili stał za naszymi plecami.
Wszystkie wskaźniki tańczyły, drgały, migotały pośpiesznie, atakując nas wiadomościami. Stacja była nie uszkodzona. Właz szczelnie zamknięty. Wewnątrz temperatura w sam raz, żeby załodze nie było ani za ciepło, ani za chłodno. Ziemskiej załodze. Wszystkie bloki energetyczne pracowały sprawnie. Tylko anteny milczały.
— Pospali się — szepnął Jur tak cicho, że niemal nie dosłyszałem.
— Ramanian w każdym razie jest na lądzie — powiedział szybko Nett. — Przecież do kogoś mówił…
— …a więc niepotrzebnie się niepokoimy — podchwyciłem drwiąco. — Skoro Buk mówił do kogoś, to tym kimś mogła być tylko Aira albo Krum…
— …albo oboje — wtrącił Jur.
— Właśnie. Czyli że na stacji może nie być nikogo. Po prostu urządzili sobie piknik. Polecieli nałykać się świeżego powietrza…
— Po prostu sam niczego nie rozumiesz — usłyszałem w odpowiedzi. Wymamrotałem coś, ale uczciwość nie pozwoliła mi się bronić.
Czekaliśmy wpatrzeni w stację, w jej beczkowate sklepiony kadłub, ozdobiony jaskrawą szachownicą, jakbyśmy mieli przed oczami jeszcze jedno kosmiczne dziwo, a nie odnalezioną po, trzeba przyznać, dość paskudnej odysei, ziemską placówkę badawczą, której zniknięcie z orbity drugiej planety Telmura zmusiło nas do opuszczenia naszego świata.
Tym razem Jur miał rację. Nie rozumiałem nic. Teraz dopiero naprawdę nic nie rozumiałem. Z tyłu, za nami, leży pierwszy z ocalonych, Chipping. Oglądaliśmy twarz drugiego członka załogi, Ramaniana, który najspokojniej w świecie oddawał się pogawędce pod gołym niebem. Sygnały jego komponu docierają do nas przez cały czas. Czy rozmawiałby w taki właśnie sposób z przedstawicielami obcej rasy po tragicznej śmierci Airy lub Kruma? Należało sądzić, że nie. Zatem przynajmniej jedno z tej dwójki żyje. Wreszcie na naszej drodze pojawia się sama stacja. Cała, z nienagannie funkcjonującą aparaturą pokładową, hermetycznie zamknięta i milcząca. Nie emituje nawet zwykłego kodu namiarowego. Gdyby nie nasze czujniki i tachdar, zamieniłaby się w płonący obłoczek. Podążylibyśmy spokojnie dalej, nie zadając sobie trudu, by sprawdzić na ekranach analizatorów, jaki to kosmiczny włóczęga tym razem naraził się akceleratorom bezpieczeństwa.
— Do ryżego diabła — powiedziałem — dlaczego nie ma namiaru?!
— Pójdę — powtórzył swoje Nett. Wzruszyłem ramionami i mruknąłem:
— Weź ptaszka. I bądź cały czas na fonii.
Nie zapalił reflektorów. Zrezygnował nawet ze swojej czołowej lampy. I my nie świeciliśmy w stronę stacji. Widniała dostatecznie wyraźnie w pasmach podczerwieni. Jej barwy, odtwarzane przez aparaturę tachdaru, rysowały się czysto i wyraźnie. Wielka, kolorowa zabawka, zawieszona w próżni. Koło niej mniejszy od mrówki człowieczek, poruszający się powoli, przepływający niezdarnie obok anten, luster antyradiacyjnych, dyszy…
Obserwowaliśmy, jak jego dłoń znika w zagłębieniu, w którym znajdowały się przyciski, służące do uruchamiania automatów klapy i śluzy. Właz nawet nie drgnął.
— Państwa nie ma w domu — usłyszeliśmy lekko zniekształcony głos Netta, po czym ujrzeliśmy, jak ponownie sięga do urządzenia, przygotowanego dla gości przybywających z kosmosu w czasie, gdy załoga stacji bawi akurat w komplecie na urlopie. Z rozmachem uderzył w przyciski, uruchamiające automatyczny zamek włazu. Klapa pozostała nieruchoma.
Читать дальше