— To jednak wspaniała rasa — oznajmił kilka godzin później Nett. Staliśmy, już dobrze zmęczeni, we wnętrzu którejś z kolei pudełkowatej budowli. Jak we wszystkich innych, poza głębokim szybem i pochyłą płytą nie było w niej nic, co potrafilibyśmy sobie skojarzyć z naturalnymi potrzebami żywej istoty.
— Co? — spytałem z roztargnieniem.
— Pomyśl tylko. Przecież oni powstali i rozwinęli się bez słońca… chociaż na jednym z nich. Spróbuj sobie wyobrazić istoty, które nie widzą nieba… Które nie są przez setki pokoleń kuszone widokiem gwiazd, Drogi Mlecznej, galaktyk… Które nie wpatrują się bezchmurnymi nocami w Księżyc… tak długo, aż w końcu pokonują wszelkie przeszkody, żeby do niego dotrzeć. No, pomyśl, ile trzeba wiedzy, uporu, zgodności wewnątrz własnej cywilizacji, aby pomimo braku oczu — a nie mogli ich mieć żyjąc w ciemności, bo ewolucja jest nieubłagana — polecieć w przestrzeń, do gwiazd. Czy gdybyś nie miał nosa, potrafiłbyś wyprodukować perfumy? Powiesz, że nie byłyby ci potrzebne, a im gwiazdy były… zgoda. Tym niemniej skala trudności jest podobna. Wspaniała rasa… — powtórzył na zakończenie.
Przemilczałem to jego nowe odkrycie. Wzruszyłem ramionami, ale nie odezwałem się ani jednym słowem.
Po powrocie do Budkera długo siedzieliśmy przed ekranem. Punkty promieniowania pochyłych ścian wszędzie tworzyły zarysy Reticulum. I wszędzie najjaśniej świeciła Eta. Tylko jeden jedyny raz, w jednej budowli, obraz gwiazdozbioru Sieci zastąpiły kontury jakiegoś sześciennego pudła, zakończonego u dołu krótkimi rurami. Za tym pudłem majaczyła wysoka konstrukcja. Oczywiście przyszła nam na myśl jedna z tych wież, które leżały przy skrzyżowaniach.
— Może to były telewizory — powiedziałem w pewnym momencie, bardziej do siebie aniżeli do Netta. — Zwykłe, domowe trivi, przy których spędzali wolne popołudnia. W ostatnim dniu przed odlotem wszystkie stacje nadawały jeden wspólny program. Cóż to mogło być, jak nie przypomnienie celu podróży? Przedstawienie widzom ich nowego układu… nowej ziemi? Nawiąż łączność z Jurem — zakończyłem — i przygotuj się na mały seansik. Teraz my pójdziemy spać, a on z kolei posiedzi przed obrazkami. Musi wiedzieć to samo, co my.
Do statku dotarliśmy szybko i bez przygód. Leżąc już w fotelu otworzyłem jeszcze raz oczy i spojrzałem na Jura, tkwiącego przed dużym ekranem.
— Kiedy skończysz — powiedziałem — namierz kurs na Etę Sieci. Reticulum, wiesz. Sprawdź tor w komputerze i zaprogramuj generatory. Ale zbudź nas, zanim uruchomisz silniki. Chciałbym jeszcze pomachać tej gwiazdce na dole…
Najgłębsza noc, nie znana pilotom próżni, nieporównywalna z niczym, obca nie tak, jak obce są dalekie układy słoneczne, gwiazdozbiory i galaktyki. Czarno na ekranie tachdaru i lidarów, na tarczach malujących obrazy, przekazywane bezpośrednio przez zewnętrzne obiektywy.
Potworny błysk, jakby w ułamku sekundy przed dziobem wzeszło ogromne słońce i w następnym ułamku sekundy zgasło. Statek zadrżał, ściany kabiny odpowiedziały stłumionym rezonansem.
— Tor wolny — dobiegł mnie spokojny głos Jura.
— Brak toru — zameldował niemal równocześnie Nett.
Pod powiekami gasną jeszcze czerwone koła. Porażone oczy dostrzegają znowu przecinającą ekrany zieloną nitkę, która ginie, nie natrafiając na żaden, choćby najsłabiej świecący punkt. Komputer zgubił drogę. Lecimy na oślep.
Nowa eksplozja, tym razem jakby nie przed nami, lecz już na samym dziobie, na powierzchni umownego przodu statku, jaki stanowi pierwszy kulisty człon, wewnątrz którego umieszczono naszą kabinę.
— Metal.
To słowo padło z ust Jura już chyba po raz pięćdziesiąty od chwili, kiedy wyszliśmy z nadprzestrzeni. Działo się coś dziwnego. Eta Reticulum była jeszcze stosunkowo daleko. Tymczasem próżnia wokół nas roi się od krążących w niej mniejszych i większych okruchów metalu. Już co najmniej pięćdziesiąt razy ten błysk anihilacji, ta sekundowa eksplozja w miejscu, gdzie wiązka strzelająca z naszych akceleratorów przekształcała jakąś masę w antymaterię, ratowała nas przed zderzeniem z ciałem, którego obecność w tym miejscu stanowiła zagadkę nawet dla komputera. A poza tym dlaczego z naszych; ekranów znikły wszystkie gwiazdy? Dlaczego nie widzimy planet Ety? I wreszcie dlaczego tachdar wykrywa przeszkody na torze dosłownie w ostatniej chwili, podczas gdy jego tarcza przedstawia widok, który nie mógłby być inny, gdybyśmy się zbliżali do stalowej ściany wielkości płaszczyzny ekliptyki układu słonecznego, ale ustawionej prostopadle do kierunku lotu.
— Zwolnij.
— Ćwierć ciągu — odpowiedział natychmiast Jur.
Na ekranie komputera ukazały się dane, zawierające nie tyle „wskazówkę” dla nas, ile polecenie. „Konieczna zmiana kursu”.
— Trzymaj kurs — mimo woli zagryzłem wargi.
— Obawiam się — mruknął Nett — że komputer włączy blokadę dyszy kierunkowych. Tak samo jak my nie wie, gdzie jesteśmy i dokąd lecimy.
— Lecimy na Etę Sieci — odparłem. — Powiedz mu to.
— Przecież jej nie ma — wymamrotał. Usłyszałem stuk klawiszy, ale nie zobaczyłem niczego, bo w tym samym momencie ciemność przed nami znowu rozdarta została upiornym światłem, które rozprysło się jak monstrualna raca, wystrzelona przez pomyłkę na pokazie ogni sztucznych. Raca, która zdolna była unicestwić glob wielkości Księżyca.
Eta zniknęła z naszych ekranów jeszcze wtedy, kiedy na ich obrzeżach widniały znane, nieruchome gwiazdozbiory. Lecieliśmy prawidłowym kursem, co do tego nie mogło być wątpliwości. Dlaczego zatem tarcze naszych lidarów i potężnego tachdaru zaczęły się nagle zamazywać, ściemniać, aż zgasły zupełnie?
— Słuchajcie — odezwał się w pewnej chwili Nett — czy my nie niszczymy jakichś obiektów latających? Urządzeń pomiarowych lub strażniczych?
— W takiej odległości poza układem? — bąknął Jur.
— Tylko metal — powiedziałem. — Nie słyszałem o sztucznych obiektach, które nie byłyby wyposażone w żadną aparaturę informatyczną. A wyobrażacie sobie taką aparaturę sporządzoną z czystego metalu? Bez osłon chroniących przewody i tak dalej? One niczego nie emitują. A w końcu, przy okazji powiem im „przepraszam”…
Minęło kilka minut, w ciągu których nic się nie zdarzyło. Już myślałem, że naprawdę zostawiliśmy za sobą rój jakichś pozaukładowych asteroidów, kiedy przed dziobem znowu wybuchło morze ognia.
Przód statku odchylił się od linii, łączącej naszą pozycję z niewidocznym słońcem układu. Jeszcze moment i na ekranach ponownie ukazały się gwiazdy.
— Pół ciągu.
— Pół ciągu — powtórzył jak echo Jur. Przez dłuższą chwilę lecieliśmy w zupełnym
milczeniu. W pewnym momencie za naszymi plecami rozległ się cichy trzask przekaźnika. Obejrzałem się. Na odsuniętym pod ścianę fotelu spał Chipping. Długie, rude włosy zakrywały mu część twarzy. Leżał nieruchomo, spowity w pasy i łącza aparatury medycznej. Od czasu do czasu któryś z przekaźników reagował na procesy zachodzące w organizmie chorego. Przez moment pomyślałem o nim z uczuciem idiotycznej zawiści. Zbudzi się, kiedy będzie już po wszystkim… lub nie zbudzi się w ogóle.
— Cały ciąg — rzuciłem z pasją.
— Cały ciąg — potwierdził Jur, opuszczając otwartą dłoń na pulpit.
— Spróbujmy zacząć od środka — powiedziałem patrząc w ekran, gdzie przez bezmiar gwiazd znowu biegła prostopadła, zielona linia. — Wychodzimy z płaszczyzny ekliptyki. Wejdziemy w nią ponownie mniej więcej w połowie odległości, dzielącej Etę od granicznej planety układu. Sprawdź tor — zwróciłem się do Netta — a my — przeniosłem wzrok na siedzącego po lewej ręce Galina — zobaczymy, czy nie uda się uruchomić generatora. Tak lecielibyśmy jeszcze dwa dni. To trochę za długo jak na moje nerwy. Tutaj jest już czysto — dodałem.
Читать дальше