Cofnąłem się, robiąc automatowi miejsce. W, płaszczyźnie ściany ukazała się wąska rysa.
— Dość — powiedziałem, kiedy szczerba osiągnęła wysokość dwóch metrów. — Teraz wytnij drzwi.
Nie poruszył się. No tak. Zapomniałem przez moment, że mam do czynienia ze zwykłym aparatem roboczym.
Połączyłem się z komputerem i przekazałem mu polecenie. Jak tylko skończyłem mówić, w słuchawkach odezwały się popiskiwania kodu, którym komputer „tłumaczył” na język automatu to, co usłyszał.
— Czy wśród tych danych, które przedtem przekazał Budker — spytał nagle Nett — nie było mowy o czasie?
Odczekałem chwilę, przyglądając się pracującemu automatowi, zanim odpowiedziałem.
— Była. Chcesz wiedzieć, kiedy te skrzyżowania oglądały stojące wyrzutnie? Informacje nie są zbyt ścisłe, ale… krótko mówiąc — zmieniłem nieco ton — od trzydziestu do dziesięciu tysięcy lat. Aparatura pomiarowa nie jest przystosowana do pracy w tutejszych warunkach, a przeprogramowanie jej byłoby bezcelowe. Nic nam z tego nie przyjdzie, że zdołamy ustalić, czy opuścili ten glob trzydzieści, czy dajmy na to siedemnaście i pół tysiąca lat temu. Tak czy owak zrobili to dostatecznie dawno, żebyśmy nie mieli tu czego szukać…
Przedział czasu, podany przez automaty pomiarowe, był rzeczywiście duży… dla archeologa. My nie potrzebowaliśmy dokładniejszych wiadomości. Wystarczyło, że aparatura wykryła jednak ślady radioaktywności w tych zagłębieniach na skrzyżowaniach dróg.
Wycięta w ścianie płyta zachybotała, po czym powoli przechyliła się do przodu i upadła.
Zanim wszedłem, odwróciłem się do Netta.
— Powiedziałeś, że tak wygląda śmierć… z braku ciekawości. To miał być, zdaje się, argument. Załóżmy, że to zdanie nie padło z twoich ust. Oszczędzę ci komentarzy…
— Jeśli coś ich mimo wszystko uratowało, to właśnie ciekawość. Wobec tego…
Przestałem słuchać. Wszedłem na płytę jak na trap prowadzący na pokład jachtu, stanowiącego własność miss świata, zanim ta ostatnia zmarła na uwiąd starczy. Płyta zadźwięczała pod moimi stopami, nie ugięła się jednak. To niby tradycyjne tworzywo, z którego budowali, nie było takie złe.
Zatrzymałem się mniej więcej metr za wypalonym przez automat przejściem i omiotłem wnętrze światłem reflektorka. Na prawo uciekała w mrok ściana biegnąca prostopadle do ulicy. Na wprost duża, pusta przestrzeń. Nieco na lewo majaczyły w głębi zarysy jakiejś niskiej, masywnej skrzyni, nakrytej kapeluszem w kształcie odwróconego lejka. Bliżej wspinała się ukośnie z podłogi szeroka gładka płyta. Jakaś pochylnia?…
Plama bladego światła padła ponownie na tę skrzynię, przypominającą trochę kominek w starym zamczysku. Skierowałem się w tę stronę. Wystarczyło jednak kilka kroków, by wszelkie podobieństwo do kominka zniknęło bez śladu. Okapy nad „paleniskami” służyły przecież do tego, by odprowadzać dym na zewnątrz. Tymczasem ten odwrócony lejek, sterczący nad opasłą konstrukcją, ucinał się nagle, pozostawiając między swym zasklepionym szczytem a sufitem co najmniej metrowy prześwit. Okazało się także, że byliśmy w błędzie, biorąc to, nad czym wisiał, za prostokątną skrzynię. Zmyliło nas zapewne punktowe światło naszych lamp. Konstrukcja była walcowata, okrągła.
— Jakaś studnia? — spytał niepewnie Nett, usiłując zajrzeć w szeroką na dziesięć centymetrów szczelinę, pozostawioną między krawędzią beczki a jej pokrywą. Ujrzałem jego dłonie, ujmujące od spodu obrzeże lejka.
— Zostaw — mruknąłem. — Jeszcze zwalisz nam coś na głowy…
Powiedziałem to jednak za późno. Wielka, stożkowata konstrukcja drgnęła, po czym przechyliła się niebezpiecznie.
— Uciekaj! — zawołałem. W tym samym momencie rozległ się przeraźliwy zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął nożem po szkle, i lejek wyprostował się znowu, wracając do poprzedniej pozycji. Zaraz potem ruszył w górę, unoszony na dwóch wąskich szynach, które niespodziewanie wychynęły z obudowy studni. Moment później usłyszeliśmy niegłośny, głuchy stuk. Szczyt lejka uderzył w sufit.
Czekaliśmy chwilę w napięciu, ale nic się już nie wydarzyło.
— Zajrzę tam — powiedział wreszcie Nett.
— Poczekaj — zatrzymałem go. — Zrobi to automat.
Wezwałem aparat roboczy i poleciłem mu zbadać otwór beczkowatej bryły.
— Pewnie uruchomiłem jakiś mechanizm. To działa chyba na zasadzie wagi… — bąknął Nett.
Znowu musiałem skorzystać z pośrednictwa pokładowego komputera, zanim nasz automat zrobił to, czego żądałem. Wreszcie jego górna część przechyliła się i zawisła nad otworem. Usłyszałem znajome chrobotanie w słuchawkach.
— Szyb — powtórzyłem na głos.
Kod płynął nieprzerwanie. Szyb, prowadzący pionowo w dół, o średnicy półtora metra, grubość ścian szesnaście milimetrów, obudowa wykonana z nieznanego materiału, głębokość…
— Co?
— Co?! — zawołał Nett.
Przez chwilę w słuchawkach trwała cisza, po czym znowu zaczęły napływać sygnały. Komputer powtarzał dane. Oczywiście nasze okrzyki zrozumiał po swojemu. Kiedy doszedł do głębokości, pomiędzy poszczególnymi impulsami kodu pojawiły się wyraźne przerwy. Tłumaczył nam jak dzieciom.
— Szesnaście tysięcy metrów… Coś mnie tknęło.
— Pamiętasz — zwróciłem się do Netta — ile wynosi grubość litosfery tego słoneczka?
Nett rozłożył bezradnie ręce.
— Dane są na statku. Musielibyśmy połączyć się z Jurem. Myślisz?…
— Na razie myślę tylko, że dzięki komputerom nasza własna pamięć jest jak stara, pomarszczona cebula, z której wyparowały ostatnie soki — odburknąłem.
— Chyba przesadzasz… — mruknął urażony. Szesnaście kilometrów! Niezła studzienka. Tym razem pytanie „po co?” nie było bezsensowne. Szukali energii, której jedynym źródłem był dla nich ich własny stygnący glob. Musieli sięgać wciąż głębiej po życiodajne ciepło, paliwa i wszystko, co mogło przedłużyć ich agonię. Nie ulegało wątpliwości, że osiągnęli naprawdę wysoką swobodę technologiczną, skoro mogli sobie pozwolić na drążenie takich szybów. Bo mieli ich z pewnością bardzo wiele. Byłby to już zbyt niedorzeczny zbieg okoliczności, gdybyśmy wchodząc do pierwszej z brzegu budowli trafili na jeden jedyny, a choćby tylko jeden z kilku czy kilkunastu, jakie wydrążyli w skorupie swojej emerytowanej gwiazdy.
— Zajrzyj do środka! — krzyknął Nett.
Powtórzyłem to polecenie komputerowi. Automat wysunął magnetyczne zaczepy, pomachał nimi niepewnie i wciągnął je z powrotem. Obudowa szybu nie była z metalu.
Obserwowaliśmy w milczeniu poczynania aparatu. Po pierwszej nieudanej próbie wyrzucił z siebie dwa długie wysięgniki, zakończone potężnymi kleszczami. Uchwycił nimi krawędź studni, po czym niezgrabnie przewalił się przez nią, znikając nam z oczu. Tylko te szponowate kleszcze, zaciśnięte na obrzeżu, świadczyły, że nie runął w szesnastokilometrową przepaść.
Sufit nad naszymi głowami zalała niebieska łuna. Automat zapalił reflektor. To nie była mała, pomocnicza lampka, w jakie wyposażono nasze skafandry.
Nagle pod okapami kasków zamigotały jaskrawymi, pomarańczowymi gwiazdkami alarmowe sygnalizatory promieniowania.
— Co jest?! — Nett wydawał się raczej zły niż przestraszony.
Nie śpiesząc się zbytnio, wydobyłem czujnik. Natężenie wzrosło bardzo nieznacznie. Zważywszy jednak, że już naturalna radioaktywność globu była dość wysoka, wystarczyło to, by zaalarmować nasze opiekuńcze lampki.
Читать дальше